czwartek, 18 grudnia 2008

ŻYCIE I CZASY CHARLESA M. SCHULZA (odc. 4)

DAVID MICHAELIS Piórkiem do tuszu Schulz rysował codziennie przez następne trzy dekady. Zawsze pracował sam, bez asystentów. Mówił o sobie: "fanatyk". Dla tego powątpiewającego w swoje możliwości perfekcjonisty komiks okazał się idealną formą wyrazu, ponieważ wymagał od twórcy metodyczności. Rysownik wstaje, siada do pracy, rysuje odpowiednią liczbę obrazków i kładzie się z poczuciem, że zrobił swoje. Równocześnie jednak sumienność Schulza była wystawiona na ciężką próbę. Nowe obowiązki, jakie nakładała na niego rola światowej sławy autora, wprawiały go w stan ciągłego niepokoju. Z jednej strony, uwielbiał bywać w towarzystwie i otrzymywać prestiżowe nagrody, z drugiej, nie cierpiał opuszczać domu i rezygnować ze swoich codziennych przyzwyczajeń. Czuł, że powinien poznawać ludzi i świat, ale jego fobie związane z podróżowaniem rosły - wpadał w panikę, wsiadając do samolotu, zimny pot oblewał go na myśl o nocy z dala od domu. Bezpiecznie czuł się tylko w swojej pracowni. Nadzwyczaj lubił dostawać listy od fanów, ale nie znosił, gdy zabierano mu czas. Być może dzięki temu, że odrzucał propozycje publicznych wystąpień, mógł prowadzić regularną korespondencję każdego dnia odpowiadał na mnóstwo listów i próśb od nieznajomych.

W wyrazach ubolewania, które, gdy Schulz ogłosił, iż przestaje pracować nad komiksem, dosłownie zalały mu biuro, a po śmierci także i dom, pojawiała się często ta sama fraza: "Odręcznie pisana odpowiedź, którą dostałem od Charlesa Schulza w krytycznym dla mnie momencie, na zawsze zmieniła bieg mojego życia". Autor Fistaszków wywarł wpływ na dwa pokolenia rysowników komiksowych, komików i czytelników na całym świecie. W przeciwieństwie jednak do innych znaczących postaci amerykańskiej kultury masowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, takich jak Marshall McLuhan, Buckminster Fuller czy Andy Warhol, Schulz nie miał ochoty stać się nauczycielem, guru, wychowawcą dla innych artystów. "Nie znam sensu życia - powiedział kiedyś. - Nie wiem, czemu tu jesteśmy. Myślę, że życie pełne jest niepokojów, lęków i łez. Dostarcza nam wielu zgryzot i może być bardzo ponure. I nie chcę być kimś, kto próbuje wyjaśnić innym, na czym ono polega. Dla mnie jest kompletną zagadką".

Uważał, że jego miejsce jest w prawym dolnym rogu końcowego kadru każdego odcinka Fistaszków; wstawiał tam mały odręczny podpis. Jeśli mógł narysować cztery historyjki dziennie, podpisać się "Schulz", zamknąć sklepik i iść do domu - wszystko było w porządku.

Charles M. Schulz stał się najlepiej opłacanym i najbardziej wpływowym rysownikiem historyjek obrazkowych. Był klasą sam w sobie – jako jedyny współczesny amerykański twórca komiksów miał retrospektywną wystawę w Luwrze. Jego postaci stworzyły niezwykły pomost między komercją a kulturą. Charlie Brown i Snoopy mogli jednocześnie wystąpić w reklamie samochodu czy agencji ubezpieczeniowej oraz dostarczyć inspiracji Ellen Taafe Zwilich do napisania koncertu fortepianowego, który miał premierę w 1997 r. w Carnegie Hall. U szczytu popularności Fistaszki miały 355 milionów czytelników, a gadżety z ich podobiznami osiągnęły sukces komercyjny na nieznaną w branży komiksowej skalę - przynosiły autorowi roczne dochody rzędu 30-40 milionów dolarów.

Schulz pracował dalej, tak jak zawsze. Stworzył w sumie 17 897 odcinków komiksu. Mawiał często: "Moim głównym zadaniem jest rysowanie komiksów do gazet". Nie starał się odgrywać roli terapeuty, filozofa czy kapłana milionów swoich czytelników. Nie wygłaszał sądów na tematy fundamentalne. Nie należał do żadnych komisji ani organizacji. Po prostu pracował dalej, mimo iż błagano go, aby z komentatora lokalnej rzeczywistości, jakim był w latach pięćdziesiątych, stał się narodowym obserwatorem, który mógłby coś przekazać całemu światu. On jednak chciał pozostać zwykłym człowiekiem.

Codziennie rano jadł ciastko z galaretką winogronową i pił kawę ze styropianowego kubeczka. Potem siadał przy biurku przed dużym blokiem brystolu z wyznaczonymi kwadratowymi kadrami, w których rysował dzienną porcję historyjek. "Starał się żyć zwyczajnie - powiedział Clark Gesner, autor musicalu You're a Good Man, Charlie Brown. - Próbował być kimś, za kogo się zawsze uważał: zwykłym człowiekiem".

Już w podeszłym wieku żartował, że wygląda jak aptekarz: dobrotliwy, uśmiechnięty, wysoki i siwy. Ubierał się skromnie: w spodnie od garnituru i pastelowe golfy. Po pracy lubił wyciągnąć się w swoim niebieskim skórzanym fotelu przed telewizorem. Wspomniał kiedyś: "Ludzie pytają »Skąd bierzesz swoje pomysły?«, ponieważ patrzą na mnie i myślą: ten człowiek na pewno nie mógłby wpaść na nic śmiesznego". Jednak uśmiechnięci siwi aptekarze dobrze wiedzą, co się święci. Rozumieją problemy zwykłych ludzi, sprzedają im lekarstwa na melancholię i nie mają złudzeń co do prawdziwego życia.

Obawiał się, że zostanie zakładnikiem swojego sukcesu, może dlatego, że oznaczałoby to utratę kontroli. "Nie chcę zwracać na siebie uwagi - stwierdził w 1981 roku. - Zawsze bałem się, że wyjdę na zarozumiałego. Nie chciałem, żeby ludzie myśleli, że woda sodowa uderzyła mi do głowy". Nie wiedział, jak być milionerem i gwiazdą. Pragnął wolności. Gdy pojawiali się wokół niego dziennikarze i pytali go o sukces, zwykł im odpowiadać: "Naprawdę sądzicie, że osiągnąłem wielki sukces?". Nienawidził o tym rozmawiać. W 1967 roku stanowczym tonem powiedział pewnemu pisarzowi: "Magazyn »Life« napisał, że jestem multimilionerem. Do licha, żaden rysownik komiksów nie może zostać milionerem!".

Przez lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte fortuna Schulza wciąż rosła. W rankingu magazynu "Forbes" regularnie zajmował miejsce obok Billa Cosbiego, Michaela Jordana i Michaela Jacksona w pierwszej dziesiątce najlepiej opłacanych ludzi rozrywki. Nie przykładał wagi do gromadzenia majątku: przeznaczał miliony dolarów na cele dobroczynne. Na każdym kroku podkreślał, że jest wciąż tym samym Sparkym Schulzem, którym zawsze był. Siadał za biurkiem w swojej pracowni przy Snoopy Place 1 w Santa Rosa i rysował - wciąż takimi samymi piórami, tymi samymi stalówkami. Lubił mówić, że będzie korzystał z tego biurka dopóty, dopóki nie zużyje go do cna.

Sukces Fistaszków był dla autora źródłem satysfakcji zawodowej. Nie wymazała ona jednak z pamięci wczesnych lat pełnych rozczarowań i nie przekładała się automatycznie na dumę z samego siebie. Schulz do końca życia robił wszystko, aby udowodnić, że wart jest szacunku i miłości, którą tak hojnie obdarzali go wielbiciele. "To niesamowite, że oni sądzą, że to, co robię, jest aż tak dobre" - dziwił się w jednym z ostatnich wywiadów. Był wyraźnie wzruszony, łamiącym się głosem powiedział: "Ja tylko starałem się, jak umiałem najlepiej".

W listopadzie 1999 roku, kiedy po wylewie znalazł się w szpitalu, lekarze stwierdzili u niego zaawansowanego raka jelit z przerzutami do żołądka. Przeszedł ciężką operację, która się powiodła, ale wylew i sam zabieg pozbawiły go sił do dalszego rysowania. Niedowidział, nie mógł czytać. Z trudem przypominał sobie słowa. Do tego doszły uboczne efekty chemioterapii i prognozy lekarzy, którzy dawali mu dwadzieścia procent szans na przeżycie. Czternastego grudnia 1999 roku, w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, Schulz ogłosił, że przechodzi na emeryturę. "Nigdy nie myślałem, że mnie to spotka - powiedział. - Zawsze mi się wydawało, że zostanę w zawodzie do osiemdziesiątki albo i dłużej. Aż tu nagle koniec. To nie ja zostawiłem komiks. Komiks został mi odebrany".

W styczniu 2000 roku, po blisko pięćdziesięciu latach rysowania Fistaszków, ich światowej sławy twórca odłożył pióro. Z jego wzrokiem było coraz gorzej. Deszczowego wieczoru 12 lutego 2000 roku, chwilę po dziewiątej, Schulz położył się spać w swoim domu w Santa Rosa. O 21.45, na kilka godzin przed pojawieniem się w gazetach na całym świecie ostatniego odcinka Fistaszków, Charles Schulz zmarł. Jego życie pozostało do końca splecione z jego sztuką. Zawsze chciał być wyłącznie rysownikiem komiksów. Gdy tylko przestał nim być, po prostu przestał istnieć.

David Michaelis jest autorem książki Schulz and Peanuts. A Biography.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz