Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 listopada 2011

Panie śpiewają


Obecny rok obfituje w nowe, znakomite dokonania moich ulubionych artystek muzycznych. Oto małe zestawienie wydanych ostatnich miesiącach płyt - można je uznać za przedwczesne podsumowanie roku.

PJ Harvey - Let England Shake


Ta płyta ukazała się już chwilę temu, bo w połowie lutego bieżącego roku - nic jednak o niej jeszcze nie pisałem. Nie, nie jest to najlepsza płyta w dorobku PJ, jak głosili to wszem i wobec krytycy brytyjscy, niemniej jednak jest to płyta znakomita - jak na artystkę tej klasy przystało. PJ Harvey stawia sobie chyba za punkt honoru, by każdy kolejny album różnił się od poprzednich. I chociaż wciąż jest to stara, dobra Polly (choć chyba nieco mniej "rockowa", a bardziej folkowa), to tym razem w tekstach bardziej zaangażowana politycznie i społecznie. Nowym instrumentem, który artystka opanowała na tę płytę to... cytra. Wyjątkowo silna jest też obecność instrumentów dętych. Piosenki są bardzo melodyjne, niemal przebojowe. Moi faworyci to The Last Living Rose, On Battleship Hill oraz In the Dark Places





Patti Smith - Outside Society


Najnowszy album legendy rocka to tylko składanka największych przebojów, ale całość jest zaskakująco spójna. To sama Patti wybrała te 18 utworów ze wszystkich swoich studyjnych albumów - od Glorii z 1975 r. (którą debiutowała na scenie, jak to opisuje w książce Just Kids) po przepiękną balladę Trampin' z 2004 roku. Oba te utwory są zresztą coverami i takich kongenialnych przeróbek utwórów innych artystów jest tutaj więcej (m.in. So You Want To Be A Rock N Roll Star grupy Byrds oraz Smells Like Teen Spirit Nirvany). Patti Smith ma to do siebie, że do każdego coveru podchodzi bardzo twórczo, co wiąże się m.in. z dokładaniem nowych tekstów i zwrotek - nieraz improwizowanych. Słynie ona ze spontanicznych słowotoków, bez których nie może obejść się żaden występ na żywo. Dobrze więc, że na tej kompilacji znalazło się także miejsce dla nagranego na żywo, elektryzującego Rock N Roll Nigger.

Płyta jest gratką szczególnie dla tych, którzy chcieliby dopiero zapoznać się z twórczością artystki. Prezentuje ona przekrój przez całą jej karierę, a wybrane piosenki są naprawdę przepiękne: Pissing In A River, Dancing Barefoot, Summer Cannibals, Glitter In Their Eyes, Lo and Beholden to tylko niektóre z tego szeregu niezapomnianych, pełnych pasji i emocji, szczerych do bólu utworów. Gratką dla fanów jest natomiast książeczka dołączona do albumu, w której znajdują się krótkie komentarze piosenkarki do każdej piosenki, napisane specjalnie na tę okazję.

I chociaż to "tylko" składanka, Outside Society to jedna z najlepszych płyt roku. Obowiązkowo!





Tori Amos - Night of Hunters


Najlepszy album Tori od czasu Scarlet's Walk (2002)! Album zupełnie wyjątkowy, tak jak i jego historia (artystka opowiada ją na filmie DVD dołączonym do limitowanego wydania płyty oraz w licznych wywiadach, np. na YouTube). Otóż pewnego razu z artystką skontaktował się dr Alexander Buhr, muzykolog z prestiżowej wytwórni Deutsche Grammophon, wydającej muzykę klasyczną. Zaproponował on Tori, aby skomponowała cykl piosenek będących swoistymi wariacjami utworów muzyki klasycznej. Nie bez obaw artystka w końcu zgodziła się, prosząc muzykologa o pomoc w wyselekcjonowaniu odpowiednich utworów. W końcu powstał wybór 14 nowych kompozycji zainspirowanych utworami kompozytorów tak znanych, jak Bach, Chopin, Debussy, Satie, Schubert, Mendelssohn, Schumann oraz mniej popularnych (Alkan, Granados, Mussorgsky, Scarlatti). Tak swoją drogą warto zadać sobie trud, by porównać oryginalne kompozycje z utworami Tori.

Zgodnie ze swoim zwyczajem artystka ułożyła piosenki w opowieść - tym razem jest to dziejąca się w przeciągu jednej nocy historia miłosna z wątkami i postaciami zaczerpniętymi z mitologii celtyckiej. Słucha się tego niemal jak jakiegoś musicalu, co spotęgowane jest tym, że niektóre piosenki mają charakter dialogiczny - są to bowiem duety śpiewane z dziesięcioletnią córką Natashyą oraz osiemnastoletnią siostrzenicą Kelsey. Zadziwia zwłaszcza ta pierwsza, która śpiewa nadzwyczaj dojrzale, jak na swój wiek, a głos ma zupełnie odmienny od matki - coś pomiędzy Kate Nash a Emilianą Torrini. Co ciekawe jedna z najbardziej wpadających w ucho piosenek (Job's Coffin) wykonywana jest niemal w całości przez młodziutką Tash.

Płyta zachwyca przede wszystkim bogatą i wyrafinowaną jak na album popowy warstwą muzyczną. Króluje na szczęście Bösendorfer, ale pojawiają się też takie instrumenty, jak flet, obój, klarnet, czy fagot. I oczywiście sekcja smyczkowa polskiego kwartetu Apollon Musagete, o którym wspominałem już w jednym z poprzednich postów.

Piosenki, choć na pierwszy rzut oka mogą sprawiać wrażenie podobnych do siebie, są naprawdę bardzo melodyjne i różnorodne. Moim ulubionym jest dynamicznie się rozwijający Star Whisperer z cudowną instrumentalną wstawką, w której muzycy pokazują na co ich stać. Lubię też singlową balladkę Carry, ale tak naprawdę każdy utwór dostarcza nowych wzruszeń. Przepiękna płyta, którą warto posłuchać na słuchawkach, aby w pełni docenić jej kunszt.





Nosowska - 8


Najnowszy solowy projekt Kasi, choć nie odbiega tak bardzo od poprzednich jej dokonań, to jest jednak wyraźnie inny - zwłaszcza w warstwie tekstowej. Teksty są bardzo krótkie, często "impresjonistyczne", takie obrazki, które autorka stawia nam przed oczy. Czasem to po prostu niebanalne zbitki wyrazów, które niekoniecznie muszą coś konkretnego przekazywać. W warstwie muzycznej widać wyraźne wpływy formy procesualnej, maniery repetytywistycznej oraz „rytmicznych trików” rodem z muzyki minimalistów (Glassa, Reicha et co.), które były już z powodzeniem stosowane w alternatywnej muzyce popularnej, np. na solowych płytach Beth Gibbons z Portishead i Thoma Yorka z Radiohead (Ósemka zawdzięcza wiele zwłaszcza płycie The Eraser tego drugiego). Na szczęście Nosowska i jej współpracownicy nie są li tylko epigonami tamtych dokonań, a na polskiej scenie muzycznej wydają się niemal nowatorami. Kilka piosenek przywodzi też na myśl poprzednie dokonania Kaśki - zwłaszcza z UniSexBlues, ale i np. z Osieckiej (Czas). Moje ulubione utwory z tej płyty to Nomada, Ulala, Daj spać! oraz Ziarno, w którym Nosowska trochę eksperymentuje z wokalem.





Björk - Biophilia


Album eksperymentalny, trudny, zaskakujący... Ale przecież za to kochamy Björk i tego właśnie od niej oczekujemy. Artystka mówi, że jest to swoista kontynuacja Volty z 2007 roku, która jednak miała charakter antropologiczny, natomiast Biophilia - kosmologiczny. Rzeczywiście, Björk zaprasza nas do świata dźwięków "bez ludzi", ewokujących rzeczczywistość kosmosu z jego płonącymi ciałami astralnymi i zimnymi meteorami, z planetami, pierwiastkami, kryształami...

Niesamowity głos Björk, jej dziwne instrumentarium oraz kobiecy chór w tle stwarzają nowe światy i nowe kosmosy, jak w rewelacyjnym Cosmogony, pełnym pasji Thunderbolt, czy melodyjnym Crystalline. Wszystko podgrzewa niuansami, zgodnie ze słowami, jakie padają w Mutual Core. I choć odbywa się to kosztem melodii i przebojowości, to warto wejść w ten świat, choć jest on tylko dla odważnych.

P.S. Ponoć album docenia się w pełni dopiero na iPhonie i iPadzie, gdyż w gruncie rzeczy jest on całym projektem multimedialnym, z licznymi filmikami, grami i aplikacjami - niestety tylko na produktach Apple'a.





***

Tyle Panie. Jeśli chodzi o śpiewających i grających Panów, swoje płyty wydali w tym roku m.in. Radiohead, Coldplay, Red Hot Chilli Peppers, ale przyznam się, że po żadną z nich jeszcze nie sięgnąłem. Zachwyciłem się natomiast najnowszym wydawnictwem Toma Waitsa Bad As Me. Płyta fenomenalna, zawierająca wszystko to, co w amerykańskiej muzyce najlepsze. Bardzo różnorodna, pełna pasji i porywająca. 


Rok 2011 zapisze się w historii muzyki popularnej jako ten, w którym zakończył działalność jeden z najlepszych zespołów rockowych przełomu tysiącleci - R.E.M. Ostatnia płyta Collapse Into Now jest najlepsza od lat, tym większym zaskoczeniem była więc ich decyzja o rozejściu się. Jeszcze w tym roku ukazać ma się ich pożegnalna składanka, podsumowująca karierę: Part Lies, Part Heart, Part Truth, Part Garbage: 1982 - 2011. Niestety na tym dwupłytowym albumie zabraknie wielu moich ulubionych utworów, np. E-Bow The Letter, Drive, Bang and Blame, Daysleeper, Strange Currencies, Bittersweet Me, za to będzie sporo takich, które bym sobie z powodzeniem darował. Za to na osłodę trzy ostatnie, jeszcze niepublikowane kompozycje.


Miłego słuchania! A Wam jakie płyty ostatnio wpadły w ucho? Które z powyższych znacie? Co o nich myślicie? Chętnie poznam Wasze zdanie.

piątek, 28 października 2011

Nosowska w trasie


W ostatnim czasie miałem problemy z połączeniem internetowym, a ponadto wypadł mi niespodziewany tygodniowy wyjazd do Paryża (może wkrótce napiszę parę słów na ten temat). Póki co przedstawiam wreszcie zaległy post o koncercie Katarzyny Nosowskiej, który napisałem na gorąco, tuż po jego zakończeniu. Oto on:

19 października Katarzyna Nosowska koncertem w Lublinie rozpoczęła trasę promującą jej najnowszy projekt solowy pt. 8. Występ, tak jak i poprzedni w tym mieście, odbył się w dużej sali z siedzeniami, co zdecydowanie utrudniało wszelkie podrygiwanie i gibanie się - z którego to powodu Kaśka wyraziła swoje współczucie. Mnie jednak niespecjalnie to przeszkadzało - większość utworów z ostatniej płyty nadaje się bardziej do słuchania na siedząco, niż do podskakiwania na parkiecie. 


Zanim jednak Nosowska z fantastycznym zespołem dotarli do najnowszego repertuaru, dali nam mały przekrój przez poprzednie solowe płyty wokalistki Heya. Zaczęło się od fajnie zaaranżowanego Jeśli wiesz co chcę powiedzieć z albumu puk, puk. Potem były jeszcze utwory z Sushi, UniSexBlues, Osieckiej, a nawet z Mileny. Potem chyba cała Ósemka i jeszcze trzy powroty w przeszłość na bis. Choć koncert trwał ponad półtorej godziny, zleciało jak z bicza trzasnął.

Rewelacyjnie spisał się zespół, choć czasami grali trochę zbyt głośno i zagłuszali Kasię. Ona chyba też miała jakieś problemy z odsłuchem, bo biedna co chwila musiała sobie dociskać słuchawkę w uchu, a raz, czy dwa zaśpiewało jej się nie do końca czysto (zwłaszcza w piosence Kto tam u ciebie jest z Osieckiej). Moim zdaniem najlepiej wykonanymi na żywo utworami były Daj spać!, Nomada i Ziarno.


Kaśka była nadzwyczaj pobudzona: sporo gadała (co mnie zawsze bardzo cieszy, choć nie zdarza się tak często), a nawet trochę się ruszała (jakieś gwałtowniejsze ruchy rękami, a nawet całym ciałem). Jeśli to kogoś interesuje: włosy rude, falujące, rozpuszczone do ramion; odziana w "klasyczną" czarną sukienkę-plandekę, takiegoż koloru rajstopy i wysokie szpilki (sic!). Zresztą co nieco widać na załączonych obrazkach. :)


Scenografię tworzyły jakieś przezroczyste płachty, i mnóstwo świateł oraz świetlne wizualizacje - głównie biomorficzne i jakieś takie "kosmiczne". Nawet przyzwoicie to wyszło, choć czasem sprawiało wrażenie przypadkowości.


Bardzo lubię słuchać i oglądać Kaśkę na żywo i po raz kolejny wyszedłem z sali "dopieszczony". Naprawdę bardzo sympatyczny występ.

A na koniec jeszcze niesamowity teledysk do utworu Nomada:





Wszystkie zdjęcia pochodzą z tej strony.

piątek, 14 października 2011

Tori Amos w Warszawie, 2011


Cudem zadziałał mi dziś internet (z którym mam ostatnio duże problemy) notuję więc na gorąco, w poranek po wieczorze spędzonym z Tori Amos na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej. To był trzeci koncert Tori, w którym miałem szczęście uczestniczyć (o poprzednim pisałem tutaj).



Tym razem Tori promowała najnowszą płytę Night of Hunters (o której mam nadzieję wkrótce napisać więcej). Jest to album wyjątkowy, na którym artystka bierze na warsztat utwory muzyki klasycznej, aby wejść w dialog z nimi i zaprezentować piosenki nimi zainspirowane. Tegoroczna trasa także ma charakter wyjątkowy. Otóż artystka zastąpiła swój stały zespół muzycznych współpracowników i ich instrumenty (perkusja, gitara, bas) na kwartet smyczkowy! The Apollon Musagete Quartet to czterech młodych muzyków z Polski: Paweł Zalejski - skrzypce, Bartosz Zachłod - skrzypce, Piotr Szumieł - altówka, Piotr Skweres - wiolonczela (zob. też te informacje na ich temat). 


Bałem się trochę jak wypadnie koncert bez bębnów i gitar, ale Tori i chłopaki po prostu nas oczarowali - momentami trzeba było zbierać szczęki z podłogi, jak np. przy Suede i Cruel. Nie sądziłem, że te utwory da się dobrze wykonać w sposób akustyczny.


Jednak na koncercie królowała przede wszystkim Tori i jej Bösendorfer. Artystka jest w znakomitej formie. Uwodziła głosem i grą na fortepianie i klawiszach (nieraz, jak to ma w zwyczaju, równocześnie na dwóch klawiaturach), a także ruchem scenicznym. Nawet gdy odrywała ręce od instrumentów, wydawało się, że one grają nadal. 


Podczas koncertu w Warszawie była bardzo zrelaksowana i w wyraźnie świetnym humorze. Dużo się uśmiechała, rozmawiała z publicznością, podchodziła do niej i nie miała ochoty zejść ze sceny. "Czuję się jak w drugim domu" - powiedziała na zakończenie. Podobało mi się też stwierdzenie przed Black Swan (tak dla niej charakterystyczne): "Ta piosenka nie wybierała się ze mną w trasę, ale powiedziała: Do Warszawy pojadę". ;-)


W tak dobry humor musiało ją wprowadzić m.in. wcześniejsze spotkanie Meet&Greet z publicznością, na którym można było z nią porozmawiać, poprosić o jakąś piosenkę, zdobyć autograf albo zdjęcie z Tori. Wiele z życzeń spełniła - m.in. mało znaną piosenkę Black Swan, a także cover Lovesong The Cure. Był to zresztą jeden z najpiękniejszych momentów koncertu, gdyż ten drugi utwór Tori zadedykowała jej długoletniemu znajomemu, Piotrowi Kaczkowskiemu z radiowej Trójki. Podczas tej cudownie zinterpretowanej i wykonanej piosenki miałem łzy w oczach.




Setlista zresztą bardzo mnie zaskoczyła. Poza Winter Tori nie zagrała praktycznie żadnego ze swoich klasycznych przebojów. Mnóstwo było za to różnych "rzadkości" (utworów ze strony B singli oraz ze ścieżek filmowych), jak np. Merman, czy Siren. Poza tym piękne, choć nieczęsto wykonywane na koncertach kawałki (Virginia, Caught a Lite Sneeze etc.). 

Ech, co tu wiele gadać. Pięknie było!


 Setlista:
Shattering Sea
Way Down
Suede
Graveyard
Snow Cherries From France
Girl Disappearing
Curtain Call (Solo)
Black Swan (Solo)
Mr. Zebra (Solo)
Cloud On My Tongue
Fearlessness
Star Whisperer
Lovesong (The Cure cover) (Solo)
Putting the Damage On (Solo)
Virginia (Solo)
Cruel
Merman (Solo)
Nautical Twilight
Siren
Winter

Encore:
A Multitude of Shades (The Apollon Musagete Quartet)
Your Ghost

Encore 2:
Caught a Lite Sneeze (Solo)
Not the Red Baron (Solo)
Baker Baker
Big Wheel

Zdjęcia z koncertu pochodzą z tej strony.
Fotografia kwartetu z ich strony oficjalnej.

piątek, 26 sierpnia 2011

Patti Smith, Just Kids


Gdy dowiedziałem się, że wydawnictwo Czarne zamierza wydać najnowszą książkę Patti Smith dopiero w październiku 2012 roku (za to w tłumaczeniu znakomitego Roberta Sudóła), postanowiłem, że nie będę czekał tak długo i zdobyłem egzemplarz angielski. Just Kids po prostu mnie zauroczyła. Jest to swoista autobiografia Patti, skupiająca się przede wszystkim na jej skomplikowanym i wyjątkowym związku ze słynnym fotografem Robertem Mapplethorpem. Poznali się w bardzo młodym wieku, gdy byli jeszcze parą dzieciaków marzących o artystycznych sukcesach (głównie na polu sztuk plastycznych oraz poezji). Z czasem połączyła ich głęboka więź przyjaźni. Patti była dla Roberta muzą, opiekunką, kochanką, przyjaciółką... On wspierał ją w dążeniu do znalezienia właściwej formy wyrazu. 


Książka jest w gruncie rzeczy wyznaniem miłości do Roberta, opowieścią o niezwykłej przyjaźni. A jest to opowieść naprawdę piękna i wzruszająca. Patti Smith mówi językiem prostym i bezpretensjonalnym, a jednocześnie w niezwykle poetycki sposób. Niektóre obrazy i metafory sprawiały, że aż ciarki przechodziły mi po plecach. Chociaż pisze ona niejednokrotnie o sytuacjach, które nadawałyby się na skandaliczną opowieść, robi to w sposób wyciszony, dyskretny, jakby chodziło o najzwyklejsze wydarzenia. Nikogo też nie osądza. Ujęła mnie tym niezmiernie.


Chociaż Mapplethorpe zajmuje w tej historii główne miejsce, to w tle roztacza się barwne środowisko nowojorskiej sceny rockowej i artystycznej przełomu lat 60-tych i 70-tych. Kogo tu nie ma! Andy Warhol i jego Fabryka, Jimi Hendrix, Bob Dylan, Jim Morrison, Janis Joplin - żeby wymienić tylko najbardziej znane nazwiska. Smith potrafi nakreślić ich portret kilkoma subtelnymi, rozedrganymi kreskami (jak w swoich rysunkach). Wystarczy jedna opisana sytuacja, jedno zacytowane zdanie, jakaś anegdota, aby uchwycić coś wyjątkowego i prawdziwego o przedstawianej postaci (szczególnie zachwycił mnie fragment o bliższym spotkaniu z Janis Joplin). 


Integralną częścią książki są zamieszczone w niej zdjęcia i rysunki: zjawiskowe portrety Patti wykonane przez Roberta, ich twórczość plastyczna, wreszcie uchwycone polaroidem sceny ze wspólnego życia codziennego. Są pięknym dopełnieniem tekstu, a w pewnym sensie i kontynuacją narracji.


Niech za rekomendację tej książki wystarczy to, że napiszę, iż czytając ją miałem w oczach łzy - i to nie jeden raz: od poruszającej przedmowy to takiegoż zakończenia. 


Piosenka Wild Leaves napisana przez Patti dla Roberta na jego 41 urodziny, niedługo przed jego śmiercią.

Zamieszczone w poście zdjęcia to wybrane portrety Patti Smith wykonane przez Roberta Mapplethorpe'a - wszystkie znalezione gdzieś w odmętach internetu.










Patti Smith, Just Kids
Wyd. Bloomsbury, 2010, 
s. 308.
Cena okładkowa (paperback): 8,99

Książka zdobyła National Book Award.

Planowana jest jej ekranizacja (nie znam szczegółów, ale widzę tylko jedną aktorkę w roli Patti: Charlotte Gainsbourg).

niedziela, 10 lipca 2011

Koncert Portishead w Poznaniu


W ostatnią środę, 6 lipca, spełniło się jedno z moich marzeń muzycznych. Mogłem posłuchać na żywo brytyjskiej grupy Portishead ze zjawiskową wokalistką Beth Gibbons. Występ odbył się w ramach festiwalu teatralnego Malta, tuż obok Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Wprawdzie wolałbym, aby był to koncert bardziej kameralny, w jakiejś sali, a nie dla tłumów na świeżym powietrzu - w przypadku akurat tego zespołu byłaby to sceneria bardziej odpowiednia. Niemniej jednak koncert był niesamowity. A w zasadzie dwa koncerty. 


Zanim bowiem Portishead pojawili się na scenie, była ona okupowana przez półtorej godziny przez folkową formację Fleet Foxes. Sympatyczni goście z Seattle grali dosyć przyjemnie i potrafili zaskoczyć chociażby dużą gamą instrumentów (przynajmniej dwóch członków zespołu to prawdziwi multiinstrumentaliści). Jednakże ich repertuar - skrzyżowanie folka z amerykańską muzyką lat sześćdziesiątych à la "[If you're going to] San Francisco" - nie należy do propozycji, która jest w stanie porwać tłumy. Dlatego koncert, choć dosyć przyjemny, nie wbił mnie w zachwyt, a momentami nawet odrobinę nudził.



A potem pojawili się ONI. Zaprezentowali różnorodny zestaw utworów pochądzących z wszystkich trzech studyjnych albumów (szkoda tylko, że nie zagrali żadnego utworu z przygotowywanej nowej płyty). Zaskoczyło mnie to, że tak świetnie brzmią one na żywo - wirtuozerią zadziwiał zwłaszcza perkusista (i założyciel zespołu) Geoff Barrow: nie sądziłem, że te łamiące się "elektroniczne" rytmy można po prostu wystukać na bębnach. Beth sprawiała wrażenie bardzo skromnej i stremowanej, że śpiewa przed takim tłumem - który na dodatek reaguje niezwykle żywiołowo. Często odwracała się tyłem do publiczności. Podczas występu nie odezwała się też ani słowem, aż do bisów, gdy rzuciła kilka "Thank you! You're amazing!". A potem niespodziewanie podbiegła do publiczności, przybijając kilka piątek ze szczęśliwcami z pierwszych rzędów. Jednak już samym śpiewem i ekspresją dała nam wystarczającą dawkę emocji.



Bardzo podobało mi się to, że kolejnym utworom towarzyszyły artystyczne wizualizacje na telebimach. Były one w różnych konwencjach - już to animacja, już to film lub fotografie albo przekaz ze sceny w poetyce chropowatego teledysku - większość na granicy abstrakcji. Wszystko świetnie współgrało z przemyślaną grą świateł. Stworzyło to ambitne widowisko wizualno-muzyczne, którego naprawdę nie spodziewałem się po tej grupie z Bristolu.



Niezapomniane wydarzenie! Kolejne spełnione marzenie. Zdradzę jeszcze tylko, że marzą mi się także koncerty Björk, R.E.M., Becka, Annie Lennox i Sinead O'Connor. Może kiedyś? A póki co, już szykuję się na kolejny koncert Tori Amos w Warszawie - ale to dopiero w październiku.






Wszystkie zdjęcia za serwisem Gazeta.pl.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Podsumowanie 2009 - muzyka


Jak już chyba kiedyś wspomniałem w którejś z notatek, nie znam się na muzyce, choć oczywiście lubię jej słuchać. Jednakże radia nie słucham wcale, nie oglądam też telewizji i dlatego moja znajomość nowości jest bardzo ograniczona. W zasadzie poruszam się wciąż w obrębie dokonań tych samych wykonawców, których lubię i słucham od lat jeszcze licealnych, a jeśli natrafię na coś nowego, to zupełnie przez przypadek lub po przeczytaniu jakiejś intrygującej recenzji w czasopiśmie lub w internecie (przyznacie, że to dosyć dziwny sposób poznawania nowej muzyki). Tym bardziej więc zaskoczył mnie samego fakt, że tegoroczne płyty, które uważam za najlepsze nie zostały nagrane przez moich ulubionych wykonawców.

NAJLEPSI

Tegoroczną palmę pierwszeństwa w muzyce popularnej przyznaję bowiem dwóm tytułom:

Where The Wild Things Are - Carter Burwell & Karen O and The Kids















O tej niezwykłej muzyce już na tym miejscu wspominałem. Jak sam film jest urocza i dziecięca, a zarazem smutna i groźna. Po prostu przepiękna. Instrumentalne utwory Burwella świetnie korespondują z prostymi piosenkami Karen Orzołek (nazwisko po ojcu Polaku!). Ponieważ o muzyce nie bardzo da się wiele pisać, dalej będę po prostu prezentował wybrane utwory. Zachęcam do posłuchania.




Humbug - Arctic Monkeys

To jedna z tych naprawdę rzadko spotykanych płyt, na których nie ma ani jednego słabego utworu. A wszystkie są bardzo melodyjne, z ciekawym, nieraz zabawnym tekstem - bardzo szybko wpadają w ucho i nie chcą cię opuścić. Spośród nich wszystkich prym zaś wiedzie singlowy Cornerstone, który ogłaszam oto wszem i wobec piosenką roku! Zaraziłem się nią i mogę słuchać w kółko, a jak nikt nie słyszy (tzn. w samochodzie) wydzieram się wniebogłosy równo z wokalistą. Odkrycie roku!




ZNAKOMICIE

Na moich idoli przyszedł czas dopiero teraz. Rok 2009 był pod względem muzycznym rewelacyjny. Większość moich ulubionych wykonawców wydało naprawdę dobre płyty. Gdybym musiał wybrać najlepszą z nich byłaby to zapewne:

A Woman A Man Walked By - PJ Harvey & John Parish

Ta kobieta nie jest chyba w stanie nagrać słabej płyty, a tę już zaliczyłem do jednej z najlepszych w jej dorobku. W PJ lubię też to, że na każdym krążku potrafi czymś zaskoczyć. Tutaj nie jest inaczej. Poniżej prezentuję utwór promujący to wydawnictwo. To prosta piosenka, jakby żywcem wzięta z lat 90-tych. Zaznaczam, że nie jest ona reprezentatywna dla całości materiału. Niemniej jednak jest to kawał starego, dobrego gitarowego grania.





Bardzo dobrze spisali się w tym roku także U2 z płytą No Line On The Horizon (pisałem o niej tutaj - tam też o The Annie Lennox Collection, która jak najbardziej zasługuje, by ją tu wymienić). Trzeba przypomnieć też Tori Amos i jej dwie płyty Abnormally Attracted To Sin oraz Midwinter Graces - obie opisane przeze mnie w tym poście.


















I jeszcze:

White Lunar - Nick Cave & Warren Ellis

Instrumentalne kompozycje filmowe tych panów lubię jeszcze bardziej niż ich dokonania "rockowe" z The Bad Seeds. To jedne z najpiękniejszych utworów filmowych, jakie powstały! Tu mamy niezły ich zbiór na dwóch płytach, ale warto powracać i do pełnych krążków (szczególnie polecam ścieżkę z filmu Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda). Te utworu potrafią wywołać niesamowity nastrój. Smyczki i fortepian od razu przenoszą nas w samotną, melancholijną podróż po Dzikim Zachodzie. Poniżej jedna z moich ulubionych piosenek - The Rider Song.




The Fall - Norah Jones

To ciekawe jak artystce tej udało się zmienić, nie tracąc niczego z tych jakości, które tak polubiliśmy na poprzednich jej płytach. Przez wprowadzenie brudnych, gitarowych brzmień udało się Norze uniknąć powtarzalności i nudy. Nie zatraciła przy tym jednak charakteru muzyki ze spowitego oparami dymu przyciemnionego baru z mrugającym neonem. Subtelne przesunięcie akcentów bez zdrady swojej tożsamości. Należą się brawa!



Z polskich wykonawców oczywiście grupa Hey i Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!, która choć jest płytą bardzo dobrą, to jednocześnie odrobinkę "rozczarowuje". Dlaczego? Bo jakoś tak chciałoby się więcej Heya w Heyu. Tymczasem dostajemy coś na kształt solowych projektów Kasi. Je zresztą uwielbiam, ale nie jestem pewien, czy chcę, by Hey nagrywał taki UniSexBlues 2 z jakim mamy do czynienia w tym przypadku.







W tym roku bardzo spodobała mi się także płyta Antyszanty Spiętego z grupy Lao Che (zeszłoroczni tryumfatorzy tego zestawienia). Nigdy nie należałem do fanów szantów, może dlatego tak bardzo spodobały mi się te parodie. Jest tu mnóstwo świntuszenia (lecz nie wulgarności), ale jest i poezja. Zabawa i refleksja. Ta płyta daje dużo radości.








Muszę jeszcze zaznaczyć, że dotychczas nie przesłuchałem najnowszego albumu Renaty Przemyk pt. Odjazd ani kompilacyjnego wydawnictwa Grzegorza Turnaua Do zobaczenia, a są to artyści, których też lubię. Szczątkowo tylko znam też Together Through Life Boba Dylana, ale to, co udało mi się usłyszeć bardzo przypadło mi do gustu.


NIEŹLE

Backspacer - Pearl Jam

Kontakt z dokonaniami tej grupy straciłem niestety po świetnym No Code z 1996 r. Z tego, co mi się jednak obiło o uszy, to chyba niezbyt wiele straciłem. Tegoroczna płyta nie jest zła, ale też jakoś specjalnie nie porusza i nie zapada w pamięć. Ale posłuchać jak najbardziej można.





Smashes and Trashes - Skunk Anansie

Taki mały powrót do przeszłości. To kompilacja przebojów zespołu od początku ich kariery (z małym dodatkiem nowych nagrań) - i to słychać. Trochę się jednak zestarzały te kawałki, ale niezwykły głos wokalistki Skin wciąż przeszywa na wylot. Ostatnio jakoś zapomniałem o istnieniu tej grupy i miło mi było powrócić do takich utworów, jak Hedonism, czy All I Want. Przypomniały mi się licealne imprezy. ;)



Celebration - Madonna (DVD)

I kolejny przegląd największych hitów. To nie był jednak powrót do starych czasów, gdyż ja nigdy nie należałem do wielbicieli tej pani. Przecież ona ani nie ma ciekawego głosu, ani nawet nie jest ładna. Muzyka też niezbyt ciekawa - choć ma na koncie parę hitów, które lubię (np. Tell me, Take a bow). Tę publikację muszę jednak wymienić wśród najlepszych. Chodzi mi tutaj o dwupłytowe wydanie DVD, zbierające aż 47 teledysków Madonny. A zważywszy, że wokalistka ta nagrywa od wczesnych lat 80-tych, otrzymujemy małą historię teledysku w pigułce. A są to klipy najwyższej klasy, realizowane przez największych twórców gatunku. I chociaż brakuje kilku ciekawych realizacji (np. Dear Jessie, Oh Father, Bad Girl, wszystkie wersje American Life), to i tak jest to kawał popkultury na najwyższym poziomie, który należy docenić, nawet jeśli nie jest się fanem Madonny.




Uff! Dość tego. Chyba niczego nie opuściłem. Miłego słuchania wszystkim życzę!

środa, 18 listopada 2009

Po dwakroć Tori


Hmmm... Chyba staję się trochę monotematyczny. Jak nie Virginia Woolf, to Tori Amos, ewentualnie Coetzee. Wybaczcie. Postaram się poprawić. Ale póki co...

Gdy grupa U2 wydała No Line on the Horizon, zespół przebąkiwał, że jeszcze przed końcem roku wypuści być może drugi album, który byłby swoistym dopełnieniem tego krążka. Niestety, jak na razie cisza na ten temat. Tymczasem inny z moich ulubionych wykonawców zrobił fanom niespodziankę i wydał aż dwa tytuły. Chodzi oczywiście o Tori Amos, która w maju wypuściła dwunasty premierowy album studyjny Abnormally Attracted To Sin, a zaledwie parę dni temu zaskakujący Midwinter Graces.

Abnormally Attracted to Sin

Miłym zaskoczeniem jest to, że płyta jest bardzo różnorodna. Szczerze przyznam, iż po wysłuchaniu pewnych zwiastunów obawiałem się, że będzie ona monotonna. Chociaż Tori nigdy nam jeszcze tego nie zrobiła, to jednak przecież każdy może mieć "słabszy moment". Na szczęście myliłem się. Płyta na pewno nie jest jednostajna. Każdy utwór ma w sobie coś ciekawego, co wyróżnia go spośród pozostałych. Za nieco słabsze uznaję takie utwory, jak Strong Black Vine (choć wersja koncertowa wciskała w fotel), Not dying today, Curtain Call. Podobają mi się za to Give, Flavor, Maybe California, Ophelia, Starling, Welcome to England, Fast Horse. Zaciekawia i wpada w ucho Police me. Jak już napisałem płyta nie jest nudna, zaskakuje wręcz rozbuchanym instrumentarium (trochę jednak brakuje mi tych kameralnych utworów fortepianowych, takich jak Ophelia). To taka "płyta barokowa": w treści i w formie, w całym swoim koncepcie, dynamizmie i grze z odbiorcą.

Co do treści - widać, że Tori chce nam dużo przekazać. Znów ma wiele do powiedzenia. Są tematy, które gdzieś tam przewijają się przez całą jej twórczość, ale chyba nigdy nie były tak głośno i wyraźnie wyrażone. To płyta wybitnie feministyczna. Facet bywa groźny, próbuje zawładnąć kobietą i zapanować nad nią, pokierować nią (Welcome to England, Police me, Starling), ale de facto jest tylko tłem dla silnych kobiet, które nawet w chwili kryzysu i słabości się wspierają (Maybe California, Ophelia), są odważne i to one wybierają, odchodzą, grają z mężczyzną, udowadniają, że jeszcze na wiele je stać (Lady in blue, Curtain Call, That Guy, Fire to your plain). Ważny jest też wątek religijny i duchowy, bo mężczyzna próbuje wykorzystać patriarchalny model religii, aby poskromić kobietę. Ale ona też ma tu coś do powiedzenia. Nie boi się pytać, wątpić, dociekać, kwestionować przyjęte schematy i rozwiązania... (Flavor, Strong Black Vine, Give, Abnormally Attrated to Sin).

Wymowę albumu podkreśla jego szata graficzna. Na zdjęciach widzimy kobietę w eleganckim pokoju hotelowym. Sceneria, stroje, pozy i akcesoria są tak dwuznaczne, że aż... jednoznaczne. Maska, kajdanki, więzy, bicz, sztylet, lornetka, papieros... Kurtyzana gotowa na każde zawołanie mężczyzny, aby spełnić jego zachcianki? A może niekoniecznie? Może silna i dominująca kobieta, świadoma swego erotyzmu i pragnień, seksualnie spełniona, podglądająca i dająca się podglądać przez dziurkę od klucza, prowadząca wyrafinowaną grę z mężczyzną?

"I can play too"...



Midwinter Graces

Tori Amos od początku swojej kariery podejmuje w wielu swoich utworach tematykę religijną i duchową, odnosząc się zwykle dosyć krytycznie do tradycji judeochrześcijańskiej, zadając jej trudne i niewygodne pytania (przykładem chociażby wyżej wymieniona płyta). Może więc zaskakiwać nieco fakt, że zdecydowała się nagrać album z tekstami chrześcijańskimi, w których pojawiają się Chrystus, Maryja, Mędrcy ze Wschodu. Skądinąd wiadomo, że Tori wychowała się w bardzo religijnej rodzinie (ojciec jest pastorem metodystów) i w dodatku od wczesnych lat, jako niezwykle uzdolnione dziecko, grała w kościele świąteczne piosenki w okresie Bożego Narodzenia. Myślę, że Midwinter Graces można potraktować jako swoistą "podróż sentymentalną do korzeni".

Jest to pierwszy w karierze artystki album świąteczny. Tori nie byłaby jednak sobą, gdyby podeszła do tego projektu w sposób sztampowy, nagrywając kolejne wersje Jingle Bells, Deck the halls, czy All I want for Christmas. Na płycie zamieściła zaledwie jeden "szlagier kolędowy", a mianowicie Cichą noc - i to tylko jako jeden z dwóch utworów bonusowych w wydaniu Deluxe. A swoją drogą żałuję, że nie nagrała mojej ulubionej angielskiej kolędy Little Drummer Boy - piękną jego wersję już kiedyś wykonywała (bootlegowe nagranie zamieszczam poniżej). Wszystkie tradycyjne piosenki zamieszczone na płycie są mało znane, a do tego Tori posklejała je nieco ze sobą, czasem dopisała trochę tekstu i dodała trochę muzyki od siebie. Poza tym część materiału to autorskie utwory, napisane specjalnie na tę okazję.

Płyta została dosyć krytycznie przyjęta przez dziennikarzy muzycznych i część słuchaczy. Posypały się oskarżenia, że nie ma na niej żadnego "trzęsienia ziemi", jakie serwowała nam Amos od debiutanckiej (nomen omen) Little Earthquakes. Któryś z fanów napisał na jednym forum: Gdybym miał 60 lat i bujał się w fotelu na biegunach i miał przytępiony słuch to może bym to polubił. (Nota bene podobne zdania pojawiały się już przy okazji The Beekeper, a nawet przy jednej z najlepszych płyt w jej dorobku, Scarlet's Walk). Słysząc te opinie, podchodziłem ze sporą dozą nieufności do pierwszego przesłuchania Midwinter Graces. I co? Jedyne, co może być tu nudne to fakt, że znowu mi się spodobało!

Nie jest to oczywiście dzieło, które będzie stawiane na szczycie dokonań Tori, ale jest to przecież tylko płyta świąteczna, na miłość Boską. A jak na płytę okolicznościową jest naprawdę dobra. Album jest bardzo nastrojowy i świetnie wprowadza w świąteczny klimat (pomimo tego, że zawiera nawet tak nietypowy, jak na pastorałkę utwór, jak Pink and glitter). Fakt, piosenki utrzymane są w nieco podobnym tonie, ale i tak są dość różnorodne. Mnie w każdym bądź razie nie znudziły. Cieszy, że znów w wielu utworach dominuje fortepian (jakże pięknie odzywa się chociażby w takim Snow Angel, który zresztą jest cudownym utworem). Bardzo mocno zaznaczają się instrumenty smyczkowe, co daje niekiedy naprawdę ciekawy efekt (np. świetny Star of Wonder). Do jasnych punktów tego albumu należą też takie tytuły, jak uroczy Holly, Ivy and Rose, zaśpiewany w duecie z córką Tash, a także Jeanette, Isabella i narastający, porywający Winter's Carol. Podobały mi się także nieco "archaiczne" Candle: Coventry Carol i Emmanuel.

Album ma wyraźnie świąteczny charakter, co zaznacza się w tekstach i raz po raz odzywających się cymbałkach, dzwonkach i gongach (które na szczęście są dosyć dyskretne). Jest świetną alternatywą dla tej okropnej świątecznej sieczki, jaką katują nas co roku stacje radiowe i telewizyjne. A dzięki oryginalnemu materiałowi, myślę, że można go z powodzeniem słuchać przez cały rok.
***

Oba albumy wydane są bardzo elegancko (mam na myśli wersje Deluxe, oczywiście): dodatkowe płyty DVD, tekturowe pudełka, grube książeczki z ciekawymi i różnorodnymi sesjami zdjęciowymi. Razi jednak trochę sztuczność i pewnego rodzaju napuszenie tych zdjęć i zbyt obfite użycie Photoshopa - ale do tego Tori zdążyła nas już niestety przyzwyczaić. Nie podoba mi się DVD z AATS: tych "wizualizacji" piosenek nie da się w ogóle oglądać. Tori sztywna jak manekin, w coraz dziwniejszych sukienkach pręży się i chwieje na olbrzymich szpilkach. Okropność! Dodatkowa płyta Midwinter Graces natomiast satysfakcjonuje (ponad 30-minutowy wywiad z artystką). Słabym elementem tego tytułu jest natomiast okładka - zbyt jednak kiczowata, jak na mój gust (mam nadzieję, że to tylko jednorazowy "wypadek przy pracy"). To taka mała łyżeczka dziegciu na koniec. Nie psuje ona jednak zbytnio tej miseczki miodu. A raczej dwóch.


I jeszcze mój mały bonus do płyty - obiecany Little Drummer Boy.