niedziela, 24 lipca 2011

No, to LOVELY!


Miło mi poinformować, że oto zostałem wyróżniony blogową nagrodą One Lovely Blog Award - dzięki uprzejmości peek-a-boo, która mnie do niej wytypowała. Jest ona autorką bardzo ciekawego i oryginalnego bloga "więcej niż pierwsza czytanka", na który zawsze zaglądam z wielką przyjemnością, do czego wszystkich zachęcam. 

To już drugi taki łańcuszek szczęścia jakim zostałem uraczony (pierwszy możecie podejrzeć tutaj). Tym razem zasady gry są troszeczkę inne:

  •      Na swoim blogu stwórz notkę o nominacji, podając przy tym link do osoby, która Cię nominowała
  •      Napisz o sobie siedem rzeczy, których odwiedzający bloga jeszcze nie wiedzieli
  •      Nominuj szesnaście innych osób (nie można jednak nominować osoby, która Ciebie nominowała)
  •      Zostaw na ich blogach komentarz, dzięki któremu dowiedzą się o nagrodzie i nominacji

Niniejszym spróbuję zdradzić te wymagane 7 faktów z mojego życia prywatnego, o których jeszcze w żadnym poście nie wspominałem. Jednocześnie zaznaczam, że bardzo zależy mi, aby pozostać anonimowym, dlatego największe moje tajemnice nadal pozostaną tajemnicami. 

1.  Mam czwórkę młodszego rodzeństwa. Trójka założyła już swoje rodziny, a najmłodsza (jest między nami 20 lat różnicy) mieszka jeszcze z rodzicami. Bardzo się lubimy, świetnie dogadujemy i często spotykamy. Nigdy nie brakuje nam wspólnych tematów do rozmowy.

2. Mam małego fioła na punkcie kawy. Piję ją zawsze czarną i bez cukru, by móc się nią w pełni delektować. Przyrządzam zaś innym zgodnie z życzeniami - cappuccino, latte, mrożona etc. Najczęściej używam ekspresu ciśnieniowego (jestem zwolennikiem ekspresów kolbowych, nie automatycznych), ale od czasu do czasu zdarza mi się użyć np. włoskiej kafeterki. W podróży i w czasie różnego rodzaju wyjazdów, wożę ze sobą przeróżne "odfusiacze" i inne ustrojstwa (np. Aeropress), które pozwalają mi cieszyć się dobrą kawą zawsze i wszędzie.

3. Wspominałem już gdzieś, że mam 202 cm wzrostu, ale dodam jeszcze, że mój numer buta to 47. Takie wymiary sprawiają, że nienawidzę kupować ubrań: szczególnie butów i spodni. To dla mnie długotrwała udręka i horror. Zwykle kończy się tak, że kupuję pierwszą rzecz, która na mnie pasuje - a to i tak po długich i żmudnych poszukiwaniach.

4. Jestem uzależniony za to od zakupów książkowo-filmowych. Moja kolekcja płyt DVD liczy już grubo ponad 500 pozycji, a książek to nawet nie liczę. Upodabnia to mój pokój do małego empiku - prawie same półki z książkami i płytami. Rodzeństwo czasem się śmieje: "idę do wypożyczalni coś sobie wybrać".

5. Uwielbiam jeść. Jedną z moich ulubionych rozrywek jest wyjście do restauracji. Zawsze zrobisz mi też przyjemność zapraszając mnie np. na kolację lub po prostu kawę z ciastkiem. Jestem też w zasadzie wszystkożerny: nie wybrzydzam i zawsze zostawiam talerz wyczyszczony. Jedno jedyne danie, którego nie lubię to placki ziemniaczane.

6. Uwielbiam podróżować. Co nieco krajów już widziałem (czasem dzielę się wrażeniami na blogu), ale moim marzeniem jest odwiedzić jeszcze Hiszpanię (zwłaszcza Madryt i Barcelonę), Belgię i Holandię (ze względu na malarstwo niderlandzkie), Grecję (Ateny i Knossos), USA (Nowy Jork, ewentualnie Nowy Orlean) oraz moją ukochaną Wenecję, w której byłem tylko raz, bardzo krótko, a w której zakochałem się od pierwszego wejrzenia.

7. Do dziś nie potrafię zrozumieć jak to się stało, że zacząłem pisać tego bloga, i że wciąż to kontynuuję (choć nie z taką częstotliwością, jakbym chciał). O jego istnieniu nie wie prawie nikt z mojej rodziny i znajomych: tylko brat z żoną, którzy odkryli go zupełnie przez przypadek oraz trójka bliskich przyjaciół (Ola, Łukasz i Daniel), którzy jednak na moją prośbę milczą jak grób.

Uff... Powiem Wam, że ciężko było mi napisać te 7 punktów. Ciekawy jestem co wymyślą kolejni delikwenci. A proszę o to następujące osoby (tylko 7, skoro już krążymy wokół tej liczby):


Te osoby należą do moich ulubionych blogerów i chętnie dowiedziałbym się o nich czegoś więcej. Celowo nie wymieniłem np. Chihiro, padmy i maga-mary, gdyż o nich już sporo wiem, a poza tym są one tak bardzo popularne, że albo już tę nagrodę otrzymały, albo z pewnością wkrótce ktoś je wytypuje. Pozdrawiam je jednak bardzo serdecznie. ;-)

A peek-a-boo dziękuję za wyróżnienie!

Aktualizacja z 25 lipca (godz. 12.00)
Zapomniałem zaprosić do zabawy jeszcze jedną osobę: Czarę! Bardzo lubię jej blog, ale niestety czasem zapominam na niego zaglądnąć, gdyż nie aktualizuje mi się on w mojej liście blogowej, tu obok (jest zawsze na samym dole). Chętnie dowiedziałbym się o Tobie paru ciekawych rzeczy, Czaro, więc zapraszam do zabawy. A blog zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie.

niedziela, 17 lipca 2011

Wilno


Wakacje w pełni, a ja - jak nigdy - nie mam jeszcze zbyt wielu planów wyjazdowych tego lata. Dlatego chciałbym opisać wreszcie swoje wrażenia z majowej wizyty w stolicy Litwy. A są one naprawdę pozytywne. Odkąd mogłem odwiedzić to niesamowite miasto, zaliczam je do moich ulubionych. Co mnie tak urzekło?

Jedna z ulic w centrum

Najpierw zabytki czyli w głównej mierze liczne kościoły. Wiadomo - jeśli Wilno, to przede wszystkim barok i klasycyzm, i to na najwyższym światowym poziomie. To właśnie tutaj znalazłem jedną z najcudowniejszych fasad kościelnych świata. Pełna lekkości i finezji, perfekcyjna w proporcjach fasada kościoła Misjonarzy (Wniebowstąpienia Pańskiego) jest wprost fenomenalna - ze świecą szukać takich, które mogą jej dorównać. Niestety niewiele osób tu dociera (choć to zaledwie rzut kamieniem od Ostrej Bramy), gdyż świątynia jest zdewastowana, pusta i zamknięta na cztery spusty. Ale sam wygląd zewnętrzny wart jest tego, by tam się udać.

 Fasada kościoła Misjonarzy (Wniebowstąpienia Pańskiego)

Olbrzymie wrażenie zrobił na mnie także słynny wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ucieszyło mnie bardzo to, że można podejść do niego bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki i bez przeszkód spojrzeć w samą twarz smutnej Pani. I muszę Wam powiedzieć, że jest to najpiękniejsza Madonna, jaką widziałem. To była miłość od pierwszego wejrzenia. ;) Widziałem oczywiście ten obraz wcześniej na reprodukcjach i w licznych kopiach, ale wszystkie były albo bardzo nieudolne albo niedokładne, bo żadna nie była w stanie uchwycić tego piękna.

 Obraz Ostrobramski MB Miłosierdzia (fragment)

Jednym z moich ulubionych kościołów Wilna jest także słynny kościół świętych Janów na terenie Uniwersytetu Wileńskiego. Kolejna przepiękna, jakby "porcelanowa", falująca fasada. A wewnątrz przeżyliśmy ciekawą przygodę - przypadkowe spotkanie z samym profesorem Mariuszem Karpowiczem, jednym z najsłynniejszych polskich historyków sztuki, autorem wielu publikacji na temat polskiej sztuki nowożytnej - w tym także Wilna. Niesamowicie sympatyczny człowiek!

Fasada kościoła św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty

Olbrzymie wrażenie zrobił też na mnie kościół św. Piotra i Pawła na Antokolu. Tym razem nie fasadą, ale wnętrzem. Cóż za przepych stiuków! A zarazem wielka elegancja.

Kościół św. Piotra i Pawła - główna nawa...

...i kopuła

Muszę jeszcze napisać o jednej szczególnej ulicy, a mianowicie o ul. Dominikańskiej, w samym centrum miasta. To przy niej znajduje się użytkowany przez Polaków kościół św. Ducha z 2 połowy XVIII w. Jest on nieco podniszczony (choć trwają tam jakieś remonty), ciemny i trochę ponury - zachwyca jednak rokokowym wystrojem. Kulisowy układ szesnastu (sic!) ołtarzy tworzy wyjątkową przestrzeń przenikających się elementów. Mnie podobał się szczególnie chór organowy, pulsujący falującą linią. 

 Kościół św. Ducha - widok na prezbiterium...

  ...i kopuła...

...i chór organowy

To tutaj właśnie przez długi czas znajdował się obraz "Jezu ufam Tobie", namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego pod dyktando św. siostry Faustyny. Obecnie znajdziemy tu tylko kopię, a oryginał znajduje się zaledwie parę kroków dalej, w kościele św. Trójcy, przy tej samej ulicy. Jest to świątynia litewska, o nowoczesnym wystroju, która mnie po prostu oczarowała. Tak się złożyło, że trafiłem akurat na nabożeństwo i Mszę świętą. Byłem osłupiały pięknem liturgii, anielskim śpiewem pod akompaniament gitary i skrzypiec, elegancją i prostotą wystroju, oświetlenia, szat liturgicznych (lnianych!), kwiatów etc. Od razu zamarzyła mi się taka parafia u nas. :)

Kościół św. Trójcy - fragment prezbiterium 
z obrazem E. Kazimirowskiego

Przy ulicy Dominikańskiej spodobały mi się jeszcze dwa inne przybytki - bliższe ziemi, niż niebu: księgarnia wydawnictwa Taschen - większa i lepiej zaopatrzona niż ta, którą odwiedziłem w Londynie (obok Saatchi Gallery) oraz sympatyczna knajpka z niedrogim i zachwycającym jedzeniem, które zapamiętam na długo.

 Latarnia na kościele św. Kazimierza

Fasada kościoła św. Anny 
- najpóźniejszej świątyni gotyckiej na terenie Rzeczypospolitej

Wilno urzekło mnie też atmosferą relaksu i spokoju - co jest zasługą ludzi. W samym centrum nie widać tak charakterystycznego dla stolic pośpiechu i gorączkowego zabiegania. Wręcz przeciwnie - wszędzie młodzi ludzie relaksujący się w kawiarniach, parkach, na licznych placach. Rozmawiają, jeżdżą na deskorolkach i rowerach, moczą stopy w fontannach lub rzece, a nawet muzykują lub po prostu czytają. Mieszkańcy Wilna wywarli na mnie wrażenie bardzo pozytywne - uśmiechnięci, pogodni, spokojni i naprawdę bardzo elegancko ubrani (nie zwracam zwykle na to uwagi, ale tu aż rzucało się to w oczy). Wydawało się też, że dosyć zamożni - co było dla mnie małym zaskoczeniem, bo wiem, że Litwa bardzo boleśnie odczuła skutki ostatniego kryzysu ekonomicznego (ale w końcu to stolica, więc tam może jest nieco inaczej). Podobało mi się także to, że Litwini są w zasadzie bardzo wysocy, dzięki czemu ja, z moimi 202 centymetrami nie rzucałem się aż tak bardzo w oczy. :-)

 Pod pomnikiem Giedymina na placu obok katedry

Nad rzeką

W kawiarni
Niestety przez dwa dni pobytu nie udało mi się zobaczyć wszystkich galerii i muzeów - byłem tylko w muzeum historycznym Litwy (nic specjalnego) oraz galerii sztuki współczesnej w samym centrum, niedaleko ratusza (coś jak nasza "Zachęta"). Mam jednak mocne postanowienie, aby tam kiedyś wrócić, bo miasto to naprawdę mnie zachwyciło od pierwszego wejrzenia - a dotychczas na tę skalę udało się to tylko Wenecji. Choć akurat Wilno nazywane było Atenami Północy. Dlaczego? Wystarczy zerknąć chociażby na imponującą katedrę.

 Fasada bazyliki archikatedralnej

Katedra św. Stanisława Biskupa i św. Władysława -
- strona południowa
P.S. Wszystkie zdjęcia mojego autorstwa.

niedziela, 10 lipca 2011

Koncert Portishead w Poznaniu


W ostatnią środę, 6 lipca, spełniło się jedno z moich marzeń muzycznych. Mogłem posłuchać na żywo brytyjskiej grupy Portishead ze zjawiskową wokalistką Beth Gibbons. Występ odbył się w ramach festiwalu teatralnego Malta, tuż obok Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Wprawdzie wolałbym, aby był to koncert bardziej kameralny, w jakiejś sali, a nie dla tłumów na świeżym powietrzu - w przypadku akurat tego zespołu byłaby to sceneria bardziej odpowiednia. Niemniej jednak koncert był niesamowity. A w zasadzie dwa koncerty. 


Zanim bowiem Portishead pojawili się na scenie, była ona okupowana przez półtorej godziny przez folkową formację Fleet Foxes. Sympatyczni goście z Seattle grali dosyć przyjemnie i potrafili zaskoczyć chociażby dużą gamą instrumentów (przynajmniej dwóch członków zespołu to prawdziwi multiinstrumentaliści). Jednakże ich repertuar - skrzyżowanie folka z amerykańską muzyką lat sześćdziesiątych à la "[If you're going to] San Francisco" - nie należy do propozycji, która jest w stanie porwać tłumy. Dlatego koncert, choć dosyć przyjemny, nie wbił mnie w zachwyt, a momentami nawet odrobinę nudził.



A potem pojawili się ONI. Zaprezentowali różnorodny zestaw utworów pochądzących z wszystkich trzech studyjnych albumów (szkoda tylko, że nie zagrali żadnego utworu z przygotowywanej nowej płyty). Zaskoczyło mnie to, że tak świetnie brzmią one na żywo - wirtuozerią zadziwiał zwłaszcza perkusista (i założyciel zespołu) Geoff Barrow: nie sądziłem, że te łamiące się "elektroniczne" rytmy można po prostu wystukać na bębnach. Beth sprawiała wrażenie bardzo skromnej i stremowanej, że śpiewa przed takim tłumem - który na dodatek reaguje niezwykle żywiołowo. Często odwracała się tyłem do publiczności. Podczas występu nie odezwała się też ani słowem, aż do bisów, gdy rzuciła kilka "Thank you! You're amazing!". A potem niespodziewanie podbiegła do publiczności, przybijając kilka piątek ze szczęśliwcami z pierwszych rzędów. Jednak już samym śpiewem i ekspresją dała nam wystarczającą dawkę emocji.



Bardzo podobało mi się to, że kolejnym utworom towarzyszyły artystyczne wizualizacje na telebimach. Były one w różnych konwencjach - już to animacja, już to film lub fotografie albo przekaz ze sceny w poetyce chropowatego teledysku - większość na granicy abstrakcji. Wszystko świetnie współgrało z przemyślaną grą świateł. Stworzyło to ambitne widowisko wizualno-muzyczne, którego naprawdę nie spodziewałem się po tej grupie z Bristolu.



Niezapomniane wydarzenie! Kolejne spełnione marzenie. Zdradzę jeszcze tylko, że marzą mi się także koncerty Björk, R.E.M., Becka, Annie Lennox i Sinead O'Connor. Może kiedyś? A póki co, już szykuję się na kolejny koncert Tori Amos w Warszawie - ale to dopiero w październiku.






Wszystkie zdjęcia za serwisem Gazeta.pl.