sobota, 9 czerwca 2012

Żegnajcie!


Zanosiło się na to już od dawna. Bric-à-brac umarł śmiercią naturalną. Konał zresztą od dłuższego już czasu - po prostu straciłem serce do pisania i prowadzenia dalej tego bloga. Dlatego niniejszym postem oficjalnie zamykam sklepik i kończę jego działalność. Dziękuję przy tym wszystkim czytelnikom, którzy tu zaglądali, czytali, komentowali... Nie opuszczam Was całkowicie. W dalszym ciągu będę zaglądał na Wasze miejsca w sieci. Bo to jest chyba najpiękniejszy owoc tego mojego pisania: to, że w ciągu tych kilku lat mogłem poznać tak ciekawych ludzi oraz wszystko, czym żyjecie, co czytacie i oglądacie. Jeśli kogoś z Was zainteresuje czasem co u mnie słychać, tzn. co ja czytam, oglądam i polecam, zapraszam na moje profile na Filmwebie i LubimyCzytać. Stamtąd nie uciekam i wciąż będę zamieszczał tam swoje oceny oraz mini-opinie. Przypominam, że jestem również na Twitterze. Na razie to mi wystarczy. Kto wie, może z czasem znów nabiorę ochoty do pisania i tu powrócę albo też uwiję sobie jakieś inne gniazdko. Gdyby tak się stało, dam znać tutaj lub w innych miejscach. Jeszcze raz wszystkim bardzo dziękuję za te wspólne lata i zwijam swój kramik. Żegnajcie!


czwartek, 26 kwietnia 2012

Stos po Dniu Książki


I oto nadszedł ten piękny czas, gdy mogę zaprezentować swój doroczny stos po promocjach z Dnia Książki. W tym roku zdecydowałem się skorzystać z 30%-owej zniżki na empik.com oraz z 33%-owej zniżki na stronie wydawnictwa słowo/obraz terytoria (ta promocja obowiązuje cały kwiecień, a więc jest jeszcze czas na składanie zamówień w tym rewelacyjnym wydawnictwie humanistycznym). Dzięki tym obniżkom zaoszczędziłem ponad 170 zł (różnica między cenami detalicznymi a kwotą przeze mnie zapłaconą). Oto plony:



- Lorraine Harrison, Jak czytać ogrody. Krótki kurs historii ogrodów - Chodzi to zagadnienie za mną już od dłuższego czasu. Stwierdziłem, że jestem zbyt dużym ignorantem w tym temacie i postanowiłem przerobić na spokojnie rudymenta sztuki ogrodniczej - od strony odbiorcy, rzecz jasna. Skrótowa, ale rzeczowa pozycja, obficie ilustrowana.

- Roland Barthes, Światło obrazu. Uwagi o fotografii oraz Mitologie - to jeden z tych autorów, których nie wypada nie znać, a którego jednak jakimś dziwnym trafem dotychczas omijałem. To chyba dwa najbardziej znane jego dzieła. Pierwsza z nich to ponoć jedna z najpiękniejszych książek o fotografii, jakie kiedykolwiek powstały.

- Wisława Szymborska, Wystarczy - Tutaj nie potrzeba chyba komentarza. Wystarczy zerknąć do jednej z moich niedawnych notek.

- Tristram Stuart, Bezkrwawa rewolucja. Historia wegetarianizmu - spojrzenie na kulturowe, filozoficzne i społeczno-obyczajowe dzieje wegetarianizmu. Fascynuje mnie ten temat od dawna, sporo już o nim przeczytałem, siedzi we mnie nawet marzenie o konwersji na tę praktykę, ale nie potrafię przekroczyć granicy. Ale będę czytał dalej i jeszcze bardziej drążył temat.

- Maguelonne Toussaint-Samat, Historia stroju - Podobno nie jest to jakiś typowy "podręcznik" na temat mody, ale złożony i erudycyjny esej o zwyczajach ludzkich w kwestii ubioru. Zapowiada się ciekawie. Szkoda tylko, że tak mało ilustracji.

- Filip Springer, Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u - Świeżutka nowość, pięknie wydana przez oficynę Karakter, aż zachęca do lektury. Trudno się jej oprzeć, ale niestety chyba będzie musiała chwilę poczekać na swoją kolej.

- Jan Białostocki, O dawnej sztuce, jej teorii i historii - Zbiór artykułów "naszego polskiego Gombricha": od Memlinga i Durera, poprzez Leonarda i Berniniego do Friedricha. Niektóre z tych tekstów są mi znane, ale chciałem je mieć na własność w pięknym, zwartym tomie. Białostockiego zawsze warto poczytać. Co klasyk, to klasyk.

- Hans Belting, Obraz i kult - Brawo! Jak bardzo się cieszę, że ta książka została u nas wreszcie wydana - i to tak solidnie. Traktuje głównie o ikonach, ale porusza w ogóle zagadnienie obrazów kultowych i dewocyjnych. A tematyka ta bardzo mnie interesuje.

- Tzvetan Todorov, Teorie symbolu - Jedna z tych książek, które zasłużone wydawnictwo słowo/obraz terytoria publikuje na pęczki: potrzebne, długo oczekiwane, takie, które ma się ochotę przeczytać, a po które w końcu się nie sięga. Chociaż może w tym przypadku będzie inaczej?

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Celebryta czyta

Ostatnio pojawiają się w Polsce różnego rodzaju inicjatywy i kampanie medialne, które mają zachęcić przeciętnego Kowalskiego do czytania (np. Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka lub Nie czytaj!). Ja na Dzień Książki proponuję w tym roku serię fotografii celebrytów w otoczeniu książek: Celebryta czyta czyli czytanie jest sexy. Życzę miłego rozpoznawania znajomych twarzy, a jeszcze lepiej czytanych przez nich pozycji. A już wkrótce mój tradycyjny doroczny stos, owoc okolicznościowych zakupów z promocji.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Zamiast kartki wielkanocnej


WOŁACZ
Czesław Miłosz


Ty, której imię agresja i pożeranie,
Gnilna i duszna, fermentująca,
Przerabiająca na miazgę mędrców i proroków,
Zbrodniarzy i bohaterów, obojętna.
Bezużyteczny ten mój vocativus.
Nie słyszysz mnie, choć zwracam się do Ciebie.
Ale chcę mówić, bo jestem przeciw tobie.
Co z tego, że mnie połkniesz, kiedy twój nie jestem.
Zwyciężasz mnie gorączką i utratą sił,
Zamącasz moją myśl, która protestuje,
Toczysz się nade mną, tępa, nieświadoma siło.
Ten, który ciebie pokona, biegnie zbrojny.
Umysł, duch, tworzyciel, odnowiciel.
Potyka się z tobą w głębiach i na wysokościach,
Konny, skrzydlaty, lotny, w srebrnej łusce.
Jemu służyłem w wiosennych burzach form
I nie mnie troszczyć się, co zrobi ze mną.

Orszaki ciągną w słońcu nad jeziorami.
Z białych wiosek ozwały się wielkanocne dzwony.

Z tomu Na brzegu rzeki (1994)


Maurice Denis, Niewiasty u grobu, 
1894 r., olej na płótnie
Francja, Saint-Germain-en-Laye,
Musée Départamental du Prieuré (Musée Maurice Denis)
 

środa, 28 marca 2012

Samotność i seks w kinie


Coś jest na rzeczy. W ostatnim czasie przewija się przez ekrany kinowe całkiem sporo filmów eksplorujących najmroczniejsze wymiary ludzkiej samotności. Żadna to nowość - powie ktoś. Przecież to temat stary jak świat, eksploatowany przez sztukę i kulturę "od zawsze". Co jest jednak znamienne to niezwykle mocne zaakcentowanie w tych nowych filmach seksualności, której związki z samotnością są wielorakie i skomplikowane. Oczywiście historia kina zna i takie przykłady, by wspomnieć tylko Ostatnie tango w Paryżu Bertolucciego, czy Pianistkę Hanekego, ale dziś można by już chyba mówić o pewnym trendzie współczesnych dramatów filmowych.


Chyba najgłośniejszym z tych obrazów jest Wstyd Steve'a McQueena, który zdobył zasłużony rozgłos. Przedstawia historię Brandona (Michael Fassbender), który wydaje się ucieleśnieniem współczesnych marzeń młodych ludzi: jest niezależny, ma dobrą pracę, powodzenie u kobiet, klasę i styl, a w dodatku jest zabójczo przystojny i hojnie obdarowany przez naturę. Jednakże reżyser w bezlitosny sposób ukazuje pustkę jego świata oraz bezradność wobec rzeczywistych, jak najbardziej poważnych problemów, wreszcie niszczycielską siłę uzależnienia od pornografii i kompulsywnego, anonimowego seksu. Film jest absolutnie wyjątkowy i dojmująco smutny: oglądałem z ogromnym przejęciem i ze łzami w oczach. Niezwykła siła wyrazu, na którą składają się wszystkie elementy dzieła, a zwłaszcza muzyka, zdjęcia i nade wszystko gra aktorska. Prawdziwy majstersztyk. 


Obecnie krążą w polskich kinach także inne tytuły, które są jeszcze odważniejsze (sic!), podejmując podobną tematykę. Nie gorszym od Wstydu jest zjawiskowy obraz Urszuli Antoniak Code Blue. Przedstawia historię samotnej pielęgniarki, Marian (Bien de Moor), o nieco zachwianej osobowości, która na swój sposób fascynuje się śmiercią i przemocą, a która jednocześnie tęskni za bliskością, dotykiem, seksualnym spełnieniem i która gotowa jest znieść bardzo wiele, aby naruszyć choć na chwilę szczelny kokon wyobcowania, jaki sama wokół siebie zbudowała. Obraz Antoniak jest bardziej zniuansowany i wyrafinowany od Wstydu. Jak dla mnie jest przez to bardziej przejmujący, choć nie tak dosadny i brutalny, jak tamten. Strona wizualna wprost nieprawdopodobna - mistrzostwo!


O wiele skromniejszy jest debiut Michaela Rowe Rok przestępny. Ten niepozorny meksykański film jest nadzwyczaj werystyczny i okrutny, a momentami wręcz obleśny. Przedstawiona w nim historia samotnej Laury (Monica del Carmen) jest pod wieloma względami analogiczna do historii Marian - są tu nawet podobne fabularnie sceny. Film jest jednak zupełnie inny - już na poziomie formalnym. Bohaterka w swoim poszukiwaniu bliskości posuwa się jeszcze dalej na drodze seksualnej perwersji, która tutaj splata się w niebezpieczny sposób z przemocą. Obraz bardzo nieprzyjemny, którego wielu widzów po prostu nie wytrzymuje, wychodząc w trakcie z kina.


Na tle tych mrocznych opowieści wyróżnia się duński komedio-dramat Nie ma tego złego. Nie stroniąc od czarnego humoru, naruszającego różnego rodzaju tabu oraz polityczną poprawność, podejmuje tę samą tematykę. Tutaj jednak mamy całą gamę barwnych bohaterów: młodą, okaleczoną kobietę, która w swoich rozpaczliwych poszukiwaniach akceptacji wchodzi w brudny świat podziemnego porno-biznesu, cynicznego młodzieńca świadczącego usługi seksualne kobietom i mężczyznom za pieniądze, podstarzałego ekshibicjonistę próbującego w kontrowersyjny sposób wyrwać się z okowów swojej dewiacji, wreszcie starą wdowę szukającą chwili rozmowy, choćby dzięki telefonom na "gorącą linię". Brzmi to strasznie, ale reżyser, Mikkel Munch-Fals, opwowiada tę złożoną historię w sposób pełen empatii, a nawet swoistego współczucia dla bohaterów, co bynajmniej nie tępi ostrza diagnozy jaką film stawia współczesności.


To tylko kilka przykładów, do których można by dorzucić jeszcze np. Sponsoring Szumowskiej, Trzy Tykwera, czy Happy, happy Sewitskiej, w których to obrazach wątek niszczycielskiej siły, jaką może stać się seks, jest również mocno obecny.

Tak się zastanawiam co jeszcze te filmy mówią o nas. Pokazują chyba jak coraz częściej nie radzimy sobie z naszą rozerotyzowaną (pop-)kulturą, nieograniczonym dostępem do najbardziej nawet wyuzdanych treści pornograficznych oraz pustką, której to wszystko nie tylko nie może zapełnić, ale którą wręcz karmi i podtrzymuje. Bo przecież lekko i zabawowo traktowana seksualność bez odpowiedzialności i zobowiązań oraz bez miłości, niejednokrotnie niszczy w nas coś bardzo cennego i może sprawić, że ranimy siebie nawzajem w sferze najbardziej intymnej i wrażliwej. Nasz egoizm ma swoje ofiary. A kto próbuje wyzwolić się od miłości, najczęściej będzie gotowy uwolnić się od człowieka. Kino to już widzi i daje nam przed oczy - bez pruderii i bez znieczulenia. I wiecie co? To naprawdę boli.


środa, 7 marca 2012

Czytam, wciąż czytam!


Właśnie się zorientowałem, że w tym roku nie było jeszcze żadnej notki o książkach, choć przeczytałem ich od stycznia blisko dwadzieścia. Oto więc kolejna garść mini-opinii zamieszczanych przeze mnie od czasu do czasu na serwisie Lubimy Czytać.

Sebastian Cichocki, Aleksandra i Daniel Mizielińscy, S.Z.T.U.K.A.
Bardzo interesujące wprowadzenie w świat sztuki współczesnej, z którego skorzystać mogą nie tylko dzieci. Prosty tekst i dowcipne rysunki tworzą spójną całość. Jedyny minus to fakt, że każde dzieło zostało opisane w ten sposób, jakby w sztuce chodziło niemal wyłącznie o zgrywę i dobrą zabawę. Jakikolwiek ciężar treściowy poszczególnych prac prawie wcale nie jest w książce zauważony. Nie wiem, czy dałoby się inaczej to zrobić w książce dla dzieci, ale jednak trochę mi to przeszkadzało. Tak, czy siak pozycja jest rewelacyjna i zasługuje na bardzo wysoką notę. Ocena: 9/10

Konstanty Ildefons Gałczyński, Młynek do kawy
Rozkosznie staroświecka bajka (została napisana w 1934 r.) o groteskowych perypetiach starego młynka do kawy. Pełna absurdalnego humoru, o nieco surrealistycznym charakterze. Jednak szczególnym atutem tego wydania są absolutnie genialne ilustracje Stanisława Zamecznika. Prawdziwa perełka! Ocena: 10/10






John Gage, Kolor i kultura
Imponująca wiedzą i erudycją rozprawa. Jak dla mnie momentami może nieco zbyt szczegółowa (a przez to odrobinę nużąca), ale jednak częściej naprawdę interesująca. Bardzo pożyteczna lektura. Pochwały należą się też wydawnictwu za solidną robotę edytorską: pozycja jest pięknie wydana i bez jakichkolwiek błędów, czy niedociągnięć, co w publikacji tego typu nie jest łatwe do osiągnięcia. Jedynie tłumaczenie pozostawia trochę do życzenia. Ocena: 8/10



David Willis, Metamorfozy Marilyn Monroe
Po tę pozycję sięgnąłem na fali nostalgii po obejrzeniu filmu Mój tydzień z Marilyn (zresztą całkiem udanego). Marilyn Monroe, jak na ikonę kina przystało, pozostawiła po sobie niezliczone ilości materiału fotograficznego. Album ten prezentuje ich wybór z całej kariery aktorki. Pomimo tego, że zabrakło w nim kilku moich ulubionych zdjęć Marilyn (m.in. słynna fotografia Richarda Avedona), to jednak te, które znalazły tu swoje miejsce, są naprawdę zjawiskowe - wśród nich również takie, których wcześniej nie widziałem. Ogląda się je z podziwem i wielką przyjemnością. Zdjęciom towarzyszą starannie dobrane cytaty (głównie wypowiedzi osób, które znały ją osobiście), a także tekst autora książki próbujący uchwycić fenomen charyzmatycznej gwiazdy oraz ostatni wywiad Marilyn. Spośród wszystkich przytoczonych tu słów, najbardziej spodobała mi się wypowiedź Clarka Gable: "Sądzę, że w oczach każdego mężczyzny jest inna i odzwierciedla cechy, których on najbardziej pożąda" (str. 227). W "Metamorfozach..." widać to znakomicie. Ocena: 8/10
 
Piotr Sarzyński, Wrzask w przestrzeni
Autor od lat walczy z "hydrą szpetoty" na łamach tygodnika "Polityka". Ta publikacja zbiera tamte artykuły - nieco rozszerzone i poprawione, z dodatkiem paru premierowych. Sarzyński ze swadą i humorem rozprawia się z wielorakimi koszmarkami naszej polskiej współczesności. Interesuje go głównie architektura, urbanistyka oraz wystrój wnętrz i to właśnie wokół tych zagadnień krążą poszczególne teksty, ale nie brak tu dywagacji również o naszych upodobaniach kulinarnych oraz o celebryckich bankietach i dziecięcych zabawkach (choć są one interesujące same w sobie, to jednak mniej pasują do całości). Książka lekka i przyjemna, mimo że opisująca raczej mało przyjemne i dosyć poważne rzeczy. Bardzo potrzebna! Ocena: 7/10.

Ponadto od stycznia przeczytałem także (nie wymieniam tych, których z różnych przyczyn nie czytałem w całości):

Beletrystyka:
- Alice Munro, Uciekinierka – 8/10

Non-fiction:
- Szymon Hołownia, Marcin Prokop, Bóg, kasa i rock’n’roll – 8/10
- Mariusz Szczygieł, Gottland – 8/10
- Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany później – 9/10
- Ewa Bieńkowska, Michał Anioł – nieszczęśliwy Rzymianin – 7/10
- Antonio Paolucci [i in.], David: 500 Years – 7/10

Poezja:
- Edward Pasewicz, Pałacyk Bertolta Brechta – 8/10
- Jerzy Jarniewicz, Skądinąd (1977-2007) – 7/10

Dla dzieci i młodzieży:
- Tove Jansson, Książka o Mimbli, Muminku i Małej Mi – Co było potem?– 9/10
- Mario Vargas Llosa, Fonsito i księżyc – 4/10

Komiksy:
- Grzegorz Janusz, Marcin Podolec, Czasem – 7/10
- Olivier, Jerome i Anne-Claire Jouvray, Lincoln – 7/10

niedziela, 26 lutego 2012

Florencja


Od dłuższego już czasu mam jakąś wyjątkową niechęć do pisania czegokolwiek - stąd też te wielkie przestoje na blogu. Dzieje się wiele, tyle że ja straciłem ochotę do opisywania tego. Miejmy nadzieję, że to tylko przejściowy kryzys. Mimo tego postanowiłem się przemóc i napisać notkę o moim tygodniowym wyjeździe do Florencji.

 Widok na Florencję spod kościoła San Miniato al Monte

Florencja na pierwszy rzut oka wydaje się na miarę człowieka. Nie jest tak rozległa, jak Rzym - w zasadzie do wszystkich zabytków bez większego trudu można dotrzeć na piechotę. Nawet znajdujące się tu dzieła sztuki to zaledwie jakiś jeden wiek dziejów historii sztuki - nie mamy takiego przekroju, jak w Wiecznym Mieście. To wszystko są jednak pozory, bo mało które miasto oszałamia i przytłacza tak, jak stolica Toskanii. Nie bez przyczyny to właśnie w tym mieście objawia się słynny syndrom Stendhala. Albowiem dzieła tutaj się znajdujące należą do najwspanialszych, jakie kiedykolwiek powstały. Słyszałem nawet plotkę, że miasto chwali się, iż na tej swojej niewielkiej w zasadzie przestrzeni gromadzi aż jedną piątą zbiorów sztuki całego świata! I to właśnie sprawia, że Florencja nie jest jednak na miarę człowieka.

 Capella dei Pazzi (ok. 1430), arcydzieło Brunelleschiego

Chociaż jestem z powrotem w Polsce od dwóch tygodni, wciąż jeszcze "trawię" to, co widziałem we Florencji. Stają mi przed oczyma te wszystkie wspaniałości i nawet wywołane z pamięci zachwycają i poruszają. A co najbardziej?

Nie będę oryginalny - przede wszystkim Dawid Michała Anioła. Robi rzeczywiście KOLOSALNE wrażenie. Kochani, oryginał trzeba po prostu zobaczyć - nie zadowalajcie się kopiami, jak chociażby tą przed Palazzo Vecchio. Nie dziwię się już Vasariemu, który stwierdził, że tą rzeźbą Michał Anioł nie tylko dorównał starożytnym, ale ich przewyższył. Co tak porusza w Dawidzie? Oczywiście kunszt, rozmiary, połysk kamienia, niezwykły realizm w oddaniu najmniejszych szczegółów - tak, to wszystko na pewno. Ale dla mnie wielkim odkryciem było przede wszystkim to, jak wiele drobnych "niedoskonałości" ma to idealne ciało młodego młodzieńca. I ta słynna "za duża" dłoń i takaż głowa, ale też np. wcale nie idealne palce u stóp. Te wszystkie odejścia od stanu idealnego tylko potęgują siłę oddziaływania tego niezwykłego posągu. Absolutne arcydzieło, jakich mało. A jego oddziaływanie na widza zintensyfikowane jest poprzez sposób ekspozycji: w absydzie, ze świetlikami bezpośrednio nad statuą, z prowadzącą do niego "aleją" innych rzeźb Michała Anioła. Niemalże sakralizacja!


 Michał Anioł Buonarrotti, Dawid, detale (1504)

Zresztą Florencja to miasto Michała Anioła. Czy jakiekolwiek inne może pochwalić się obecnością aż tylu jego dzieł? Każde z nich jest wyjątkowe - od młodzieńczego krucyfiksu z zakrystii Santo Spirito, poprzez Bibliotekę Laurecjańską, jeńców i Bachusa, po Zwycięzcę z Palazzo Vecchio. Na mnie największe wrażenie zrobiła jednak Bandini Pietà w Muzeum Katedralnym oraz grobowce Medicich w Nowej Zakrystii w San Lorenzo

 Michał Anioł Buonarrotti, Bandini Pietà, fragment (ok. 1550)

Jednym z dzieł, które mnie bardzo zaskoczyło była kaplica w Palazzo Medici-Riccardi z freskiem Benozzo Gozzoli. Na reprodukcjach nigdy mnie specjalnie nie zachwycał: pełen przesady, zbyt drobiazgowy, za mało przejrzysty... Tymczasem na miejscu okazało się, że w tym szaleństwie nadobfitości jest metoda. Capella dei Magi zupełnie nie przytłacza, daje za to mnóstwo radochy w obserwowaniu poszczególnych postaci i odszukiwaniu co ciekawszych i zabawniejszych elementów. A jest ich tam takie mnóstwo: wymyślne stroje, urocze zwierzęta, różnorodne rośliny, wreszcie pozy i miny niezliczonych postaci... Zabawa na długie godziny - tylko jak tu się skupić na modlitwie w takim przybytku? Choć zapewne freski sprawdzają się nieźle podczas nudnego kazania...

Benozzo Gozzoli, Pokłon Trzech Króli
fragment fresku z kaplicy w pałacu Medici-Riccardi (1459-61)

A jeśli już o freskach mowa, cudowne są słynne malowidła nieodżałowanego Masaccia w kaplicy Brancaccich w Santa Maria del Carmine, Ostatnia Wieczerza Domenico Ghirlandaio w Ognissanti i tegoż Cappella Tornabuoni w Santa Maria Novella, nie wspominając o Fra Angelico w klasztorze San Marco, czy malowidłach ściennych Giotta w Santa Croce. A to i tak nie wszystko.

 Ja na tle fresku Ostatnia Wieczerza Domenica Ghirlandaio (ok. 1480). 
A co!

Poza tym malarstwo w Uffizzi, gdzie można przekonać się na własne oczy, że Wenus Botticellego rzeczywiście jest jedną z najpiękniejszych kobiet uwiecznionych ręką ludzką. To była moja druga wizyta w tej galerii i tym razem najbardziej zapamiętałem Portret papieża Leona X z kardynałami Rafaela (symfonia różnych odcieni i faktur czerwieni), Wenus z Urbino Tycjana, a także obrazy z działu "malarstwa obcego" (m.in. Rubens, de Chardin, Rembrandt). Wielkim odkryciem tego wyjazdu był także Bronzino, którego dotychczas lekceważyłem.

 Angelo Bronzino, Portret Eleonory de Toledo z synem Giovannim (ok. 1545)

Rafael, Portret papieża Leona X z kardynałami (ok. 1518)

Ech, wiele by jeszcze pisać, a i tak na nic się zdadzą te moje opisy mnóstwa kościołów, muzeów, galerii, pałaców, placów... Bo jak tu oddać słowami cudowną harmonię fasady Santa Maria Novella, widok na Florencję spod San Miniato, czy górującą nad miastem kopułę Duomo. Tyle niech wystarczy. Zakończę natomiast paroma drobiazgami bez większego znaczenia.

 Fasada Santa Maria Novella Albertiego (1456-70)

Widok na kopułę katedry Santa Maria del Fiore Brunelleschiego (1416-34)

Florencja przywitała mnie pierwszego dnia... poezją Czesława Miłosza, którego tomik (w językach włoskim, angielskim i polskim) znalazłem na stoliku w holu hotelowym.


Florencję zwiedza się pod wieloma względami trudniej, niż Rzym. Tutaj trzeba płacić za wstęp praktycznie wszędzie - do każdego kościoła, kaplicy, krużganka. Do tego stopnia, że jedna placówka sprzedaje oddzielne bilety do różnych części obiektu (np. w San Lorenzo: oddzielnie wnętrze kościoła, biblioteka i zakrystia). W Rzymie można wejść prawie do wszystkich kościołów za darmo i pstrykać w nich zdjęcia do woli. We Florencji fotografowanie i filmowanie to największa zbrodnia. Wielkim za to ułatwieniem dla turysty jest to, że nie przestrzega się tu tak ściśle świętej sjesty. Większość obiektów jest otwarta przez cały dzień. Pomagają też stosunkowo niewielkie odległości między zabytkami - o czym już wspominałem.

Po raz pierwszy doświadczyłem też w Italii tak przenikliwego zimna, o którym włoskie gazety pisały "freddo Siberiano". Za to tym większa radość była z rozgrzewających wizyt kulinarnych we włoskich trattoriach, barach i restauracjach. Cóż za cudowne jedzenie. I jedno odkrycie kulinarne. Nie sądziłem, że spotkam deser, który dorówna słynnemu Tiramisu. A jednak! Profiteroles, czyli kuliste "ciasteczka" (?) czekoladowo-kakaowo-śmietankowe to niebo w gębie. Załączam zdjęcie z internetu, bo niestety nie pstryknąłem fotki tych, które jadłem. 


Och, słodka i oszałamiająca Florencja! Jak mocne czerwone wino o bardzo długim finiszu.