piątek, 28 października 2011

Nosowska w trasie


W ostatnim czasie miałem problemy z połączeniem internetowym, a ponadto wypadł mi niespodziewany tygodniowy wyjazd do Paryża (może wkrótce napiszę parę słów na ten temat). Póki co przedstawiam wreszcie zaległy post o koncercie Katarzyny Nosowskiej, który napisałem na gorąco, tuż po jego zakończeniu. Oto on:

19 października Katarzyna Nosowska koncertem w Lublinie rozpoczęła trasę promującą jej najnowszy projekt solowy pt. 8. Występ, tak jak i poprzedni w tym mieście, odbył się w dużej sali z siedzeniami, co zdecydowanie utrudniało wszelkie podrygiwanie i gibanie się - z którego to powodu Kaśka wyraziła swoje współczucie. Mnie jednak niespecjalnie to przeszkadzało - większość utworów z ostatniej płyty nadaje się bardziej do słuchania na siedząco, niż do podskakiwania na parkiecie. 


Zanim jednak Nosowska z fantastycznym zespołem dotarli do najnowszego repertuaru, dali nam mały przekrój przez poprzednie solowe płyty wokalistki Heya. Zaczęło się od fajnie zaaranżowanego Jeśli wiesz co chcę powiedzieć z albumu puk, puk. Potem były jeszcze utwory z Sushi, UniSexBlues, Osieckiej, a nawet z Mileny. Potem chyba cała Ósemka i jeszcze trzy powroty w przeszłość na bis. Choć koncert trwał ponad półtorej godziny, zleciało jak z bicza trzasnął.

Rewelacyjnie spisał się zespół, choć czasami grali trochę zbyt głośno i zagłuszali Kasię. Ona chyba też miała jakieś problemy z odsłuchem, bo biedna co chwila musiała sobie dociskać słuchawkę w uchu, a raz, czy dwa zaśpiewało jej się nie do końca czysto (zwłaszcza w piosence Kto tam u ciebie jest z Osieckiej). Moim zdaniem najlepiej wykonanymi na żywo utworami były Daj spać!, Nomada i Ziarno.


Kaśka była nadzwyczaj pobudzona: sporo gadała (co mnie zawsze bardzo cieszy, choć nie zdarza się tak często), a nawet trochę się ruszała (jakieś gwałtowniejsze ruchy rękami, a nawet całym ciałem). Jeśli to kogoś interesuje: włosy rude, falujące, rozpuszczone do ramion; odziana w "klasyczną" czarną sukienkę-plandekę, takiegoż koloru rajstopy i wysokie szpilki (sic!). Zresztą co nieco widać na załączonych obrazkach. :)


Scenografię tworzyły jakieś przezroczyste płachty, i mnóstwo świateł oraz świetlne wizualizacje - głównie biomorficzne i jakieś takie "kosmiczne". Nawet przyzwoicie to wyszło, choć czasem sprawiało wrażenie przypadkowości.


Bardzo lubię słuchać i oglądać Kaśkę na żywo i po raz kolejny wyszedłem z sali "dopieszczony". Naprawdę bardzo sympatyczny występ.

A na koniec jeszcze niesamowity teledysk do utworu Nomada:





Wszystkie zdjęcia pochodzą z tej strony.

piątek, 14 października 2011

Tori Amos w Warszawie, 2011


Cudem zadziałał mi dziś internet (z którym mam ostatnio duże problemy) notuję więc na gorąco, w poranek po wieczorze spędzonym z Tori Amos na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej. To był trzeci koncert Tori, w którym miałem szczęście uczestniczyć (o poprzednim pisałem tutaj).



Tym razem Tori promowała najnowszą płytę Night of Hunters (o której mam nadzieję wkrótce napisać więcej). Jest to album wyjątkowy, na którym artystka bierze na warsztat utwory muzyki klasycznej, aby wejść w dialog z nimi i zaprezentować piosenki nimi zainspirowane. Tegoroczna trasa także ma charakter wyjątkowy. Otóż artystka zastąpiła swój stały zespół muzycznych współpracowników i ich instrumenty (perkusja, gitara, bas) na kwartet smyczkowy! The Apollon Musagete Quartet to czterech młodych muzyków z Polski: Paweł Zalejski - skrzypce, Bartosz Zachłod - skrzypce, Piotr Szumieł - altówka, Piotr Skweres - wiolonczela (zob. też te informacje na ich temat). 


Bałem się trochę jak wypadnie koncert bez bębnów i gitar, ale Tori i chłopaki po prostu nas oczarowali - momentami trzeba było zbierać szczęki z podłogi, jak np. przy Suede i Cruel. Nie sądziłem, że te utwory da się dobrze wykonać w sposób akustyczny.


Jednak na koncercie królowała przede wszystkim Tori i jej Bösendorfer. Artystka jest w znakomitej formie. Uwodziła głosem i grą na fortepianie i klawiszach (nieraz, jak to ma w zwyczaju, równocześnie na dwóch klawiaturach), a także ruchem scenicznym. Nawet gdy odrywała ręce od instrumentów, wydawało się, że one grają nadal. 


Podczas koncertu w Warszawie była bardzo zrelaksowana i w wyraźnie świetnym humorze. Dużo się uśmiechała, rozmawiała z publicznością, podchodziła do niej i nie miała ochoty zejść ze sceny. "Czuję się jak w drugim domu" - powiedziała na zakończenie. Podobało mi się też stwierdzenie przed Black Swan (tak dla niej charakterystyczne): "Ta piosenka nie wybierała się ze mną w trasę, ale powiedziała: Do Warszawy pojadę". ;-)


W tak dobry humor musiało ją wprowadzić m.in. wcześniejsze spotkanie Meet&Greet z publicznością, na którym można było z nią porozmawiać, poprosić o jakąś piosenkę, zdobyć autograf albo zdjęcie z Tori. Wiele z życzeń spełniła - m.in. mało znaną piosenkę Black Swan, a także cover Lovesong The Cure. Był to zresztą jeden z najpiękniejszych momentów koncertu, gdyż ten drugi utwór Tori zadedykowała jej długoletniemu znajomemu, Piotrowi Kaczkowskiemu z radiowej Trójki. Podczas tej cudownie zinterpretowanej i wykonanej piosenki miałem łzy w oczach.




Setlista zresztą bardzo mnie zaskoczyła. Poza Winter Tori nie zagrała praktycznie żadnego ze swoich klasycznych przebojów. Mnóstwo było za to różnych "rzadkości" (utworów ze strony B singli oraz ze ścieżek filmowych), jak np. Merman, czy Siren. Poza tym piękne, choć nieczęsto wykonywane na koncertach kawałki (Virginia, Caught a Lite Sneeze etc.). 

Ech, co tu wiele gadać. Pięknie było!


 Setlista:
Shattering Sea
Way Down
Suede
Graveyard
Snow Cherries From France
Girl Disappearing
Curtain Call (Solo)
Black Swan (Solo)
Mr. Zebra (Solo)
Cloud On My Tongue
Fearlessness
Star Whisperer
Lovesong (The Cure cover) (Solo)
Putting the Damage On (Solo)
Virginia (Solo)
Cruel
Merman (Solo)
Nautical Twilight
Siren
Winter

Encore:
A Multitude of Shades (The Apollon Musagete Quartet)
Your Ghost

Encore 2:
Caught a Lite Sneeze (Solo)
Not the Red Baron (Solo)
Baker Baker
Big Wheel

Zdjęcia z koncertu pochodzą z tej strony.
Fotografia kwartetu z ich strony oficjalnej.

sobota, 8 października 2011

Z ostatnich lektur


Zgodnie z wcześniejszą obietnicą przedstawiam opinie o kilku książkach, wybranych spośród tych, jakie przeczytałem w ostatnim czasie:

Karel Čapek, Listy z podróży (W.A.B., 2011)
Chyba najlepsza książka podróżnicza, jaką czytałem. Po pierwsze obłędnie śmieszna. Jednocześnie jest to proza bardzo trzeźwa, choć nie stroniąca od pewnej dozy liryzmu (zwłaszcza część o Skandynawii). Istotnym elementem tej publikacji są ilustracje, które związane są nierozłącznie z tekstem i świetnie go dopełniają. Choć są one amatorskie, to zadziwiają albo bogactwem szczegółów albo mistrzowskim uchwyceniem tego, co istotne w prostej, syntetycznej kresce. Owe listy z różnych podróży (m.in. do Anglii, Hiszpanii, Włoch, Holandii) pisane były w pierwszych dekadach ubiegłego wieku i podczas lektury wielką frajdą było dla mnie odkrywanie jak wiele zmieniło się w świecie od tego czasu, a jednocześnie jak mało - bo okazuje się, że pewne zjawiska i ludzkie cechy nie podlegają zmianom aż tak bardzo.

Książka wydana jest bardzo ładnie i solidnie. Na brawa zasługuje typografia i przede wszystkim znakomite tłumaczenie zmarłego już Piotra Godlewskiego. W wydaniu tym nie podoba mi się tylko okładka.

Tę krótką notkę chciałbym zakończyć małym cytatem z Čapka: 
"To właśnie jest szczególną cechą wielkiej literatury: że jest ona najbardziej narodowa z wszystkiego, co naród ma, a przy tym mówi językiem zrozumiałym i bliskim wszystkim ludziom. Żadna dyplomacja i żadna Liga Narodów nie jest tak uniwersalna jak literatura; ale rzecz w tym, że ludzie nie przywiązują do niej wystarczającej wagi; dlatego wciąż jeszcze mogą się nienawidzić albo być sobie obcy" (s. 349-350). 
Listy z podróży Karela Čapka są właśnie taką wielką literaturą - narodową i uniwersalną, która otwiera na to, co obce. Ocena: 6/6

Alain de Botton, Sztuka podróżowania (Wyd. Czuły Barbarzyńca, 2010)
Tę książkę o podróżowaniu z artystami w roli przewodników czyta się znakomicie. To przykład świetnej eseistyki w stylu anglosaskim, pisanej z humorem, erudycją - po prostu "dla ludzi". Autor ani przez moment nie nudzi, raz po raz przywołuje mnóstwo ciekawostek i interesujących anegdot z życia artystów. Przy okazji rzuca trochę światła na styl naszych własnych wojaży i sposobu życia w ogóle. Kapitalna lekka, acz niegłupia lektura. Ocena: 5/6



Stanisław Obirek, Umysł wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu (W.A.B., 2011)
Ta książka więcej obiecuje, niż daje. Przedmowa, (pod)tytuł, wreszcie osoba autora z jego wykształceniem, erudycją i ciekawą biografią zapowiadały rzecz niebanalną, a być może nawet odkrywczą i odświeżającą polski dyskurs teologiczny. Liczyłem przynajmniej na inspirujący do dalszych przemyśleń zarys dojrzałego katolicyzmu. Otrzymałem tylko dosyć powierzchowną wycieczkę po niezliczonej ilości tematów. Czego tu nie ma! Jung i Karen Armstrong, Wedy i Upaniszady, Gombrowicz, Brzozowski i Miłosz, Polak/Więcławski i Hryniewicz, historia islamu i kabały, Pasolini i Saramago, historia jezuitów i Holocaust, Dostojewski i Ong oraz wiele, wiele więcej. Obirek skacze z tematu na temat, próbując nieco na siłę łączyć poszczególne wątki, ale koniec końców nie bardzo wiadomo o co mu chodzi - oprócz tego, że walczy z religią instytucjonalną (niestety książka wygląda na wytwór jakiegoś antyinstytucjonalnego resentymentu). Zadziwia też niezrozumienie tak podstawowych kwestii, jak dogmat o nieomylności papieża (odnoszę wrażenie, że celowo zbanalizowany). Bardzo nie spodobała mi się też interpretacja dorobku Hansa Ursa von Balthasara, jednego z najwybitniejszych teologów XX wieku. I choć Umysł wyzwolony nie nuży, to jednak bardzo rozczarowuje. Można sobie darować. Chyba jedyny pożytek, jaki z niej wyniosłem to chęć przeczytania kilku książek, które autor tak obficie cytuje. Ocena: 2/6

Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Dawno temu w Mamoko (Wyd. Dwie Siostry, 2011)
Cieszę się z tej kontynuacji, chociaż jest ona zdecydowanie słabsza od pierwszego Miasteczka Mamoko. Po prostu perypetie poszczególnych postaci są mniej ciekawe - co jest o tyle zaskakujące, że bajkowe "Średniowiecze" stwarzało duże możliwości. Ocena: 4/6






Zygmunt Bauman, Kultura w płynnej nowoczesności (Agora, 2011)
Spojrzenie na kulturę w ujęciu społeczno-politycznym, z uwzględnieniem takich stron, jak ekonomiczna, czy historyczna. Autor analizuje również rolę kultury we współczesnym zglobalizowanym świecie, akcentując mocno problem współistnienia różnych kultur, co jest szczególnie widoczne w Europie. Po raz kolejny Zygmunt Bauman udowodnił jak uważnym jest obserwatorem i wnikliwym myślicielem. Jego opisy, analizy i interpretacje są niezwykle trafne. Co mnie szczególnie cieszy, nie stroni on też od wartościowania pewnych zjawisk. Czytając tę napisaną piękną polszczyzną książkę, w wielu miejscach odkrywałem samego siebie. No, tak. Nie da się ukryć, że też jestem takim niemal wszystkożernym konsumentem produktów kultury i żyję w rzeczywistości, która charakteryzuje się płynnością. Bauman pomaga te kwestie dostrzec lub po prostu nazwać to, z czego już zdajemy sobie sprawę. Bardzo pożyteczna i inspirująca lektura. Ocena: 5/6

Kathryn Stockett, Służące (Media Rodzina, 2010)
Przymierzałem się do tej powieści od dłuższego czasu i w końcu po nią sięgnąłem ze względu na to, że chciałem ją przeczytać zanim do naszych kin wejdzie jej ekranizacja (premiera 4 listopada). I muszę przyznać, że już dawno nie wpadła mi w ręce książka, którą tak szybko by się czytało. Bardzo wciąga. I choć jest to po prostu dobre czytadło, to niegłupie. Ocena: 4,5/6





Jake Brown, Tori Amos: In the Studio (ECW PRESS, 2011)
A to dobra lektura tuż przed zbliżającym się koncertem w Warszawie (13 października). Książka opisuje proces powstawania kolejnych płyt Tori Amos: od debiutanckiej Little Earthquakes po Midwinter Graces z 2009 roku. Cytując obficie wypowiedzi Tori oraz jej najbliższych współpracowników, przygląda się konceptom stojącym za konkretnymi albumami, a także za poszczególnymi utworami (aż żałuję, że nie poświęcono więcej miejsca tym zagadnieniom). Poznajemy też kulisy produkcji: od miejsca nagrań aż po użyty sprzęt (z mikrofonami włącznie) - akurat to ostatnie zagadnienie niespecjalnie mnie interesuje, ale zapoznanie się z nim było bardzo pouczające - nie sądziłem, że są to aż tak ważne i kluczowe dla produkcji sprawy. Książka interesująca, ale głównie dla fanów artystki. Ocena: 5/6

P.S. Powyższe opinie opublikowałem wcześniej w serwisie Lubimy Czytać.

P.P.S. Ostatnio przeczytałem także:
Leszek Kołakowski, Herezja – 5/6
Howard Cruse, Stuck Rubber Baby – 4/6
Philip Roth, Kompleks Portnoya – 5/6
Praca zbiorowa, W sąsiednich kadrach. Polacy i Czesi o sobie w komiksie – 3,5/6
Bruno Gibert, Niebo – 4/6
Diaz Canales, Guarnido, Blacksad: Piekło, spokój – 3,5/6
Guillaume Bianco, Mglisty Billy i Dar Ciemnowidzenia – 4/6

wtorek, 4 października 2011

Rzeczy


Zasadniczo jestem zwolennikiem tezy, że pieniądze najlepiej wydawać nie tyle na rzeczy, co przeżycia (np. podróże, kino, teatr, muzea, galerie, kawiarnie) lub przedmioty, które same w sobie są przeżyciem (książki, filmy, płyty itd.). Oczywiście pewne przedmioty są do życia konieczne, a inne mogą sprawić sporo radości. Są wreszcie pamiątki po przeżyciach, które pozwalają przedłużyć wspomnienia.

Ostatnio przybyło mi kilka wyjątkowych przedmiotów, którymi chciałbym się Wam pochwalić. Najpierw pamiątki z ostatniego wyjazdu do Francji:


Najcenniejsza z nich to długo poszukiwana przeze mnie (angażowałem w to nawet moją rodzinę) figurka Wenus z Willendorfu. Prawdziwe cacko kupione w końcu w Le Thot. Ponadto koszulka z Lascaux - może nie najpiękniejsza, ale jedyna w tak wielkim rozmiarze, jaki potrzebuję. I jeszcze długopis z muzeum Toulouse-Lautreca w kształcie tubki z farbą oraz oczywiście książki: o Lascaux i Sagrada Familia.

Inne długoletnie marzenie spełnił mój brat, który zamówił mi koszulki z logo mojego ulubionego serialu telewizyjnego Sześć stóp pod ziemią (o którym dawno temu pisałem tutaj).


I na koniec rzecz absolutnie wyjątkowa, która nawet nie bardzo pasuje do wcześniej przedstawionych. Od kilku tygodni jestem szczęśliwym posiadaczem swojego własnego ekslibrisu. Został on zaprojektowany i wykonany (jako stempel) specjalnie dla mnie przez siostrę mojej przyjaciółki, która studiuje na krakowskiej ASP (niektóre jej prace zobaczyć możecie na jej stronie internetowej). Długo się zastanawiałem, czy chcę "plamić" książki moim imieniem i nazwiskiem, ale w końcu zdecydowałem się na to. Posiadam ich olbrzymie ilości i stwierdziłem, że warto zaznaczyć istnienie swojej biblioteki chociaż w ten sposób. A ładny, elegancki ekslibris nie powinien bardzo przeszkadzać ewentualnym przyszłym dziedzicom moich książek. ;-)
Oto jak on się prezentuje (wciąż pragnę pozostać w miarę anonimowy, dlatego zasłaniam swoje nazwisko):


I jak się podoba?

niedziela, 2 października 2011

Rocamadour


Z pewnym opóźnieniem (wiele się ostatnio działo) publikuję ostatnią notkę z wrześniowej podróży do Francji. Chciałbym Wam przedstawić jeszcze jedno zjawiskowe miejsce, nieopodal groty Lascaux. Aż wstyd przyznać, ale mnie, historykowi sztuki, nazwa Rocamadour kojarzyła się dotychczas tylko z rodzajem francuskiego sera. Tymczasem jest to przede wszystkim nazwa średniowiecznego miasta w środkowej części Pirenejów.

Miasteczko sprawia wrażenie, jakby wisiało na skale. Przylepione jest do niej niemal pionowo. Robi to piorunujące wrażenie. Okolica jest cudowna - wszystko razem zapiera dech w piersiach (polecam krótki film na oficjalnej stronie regionu).

Chodząc po wąskich uliczkach miasta i oglądając niezwykłe zabudowania, miałem jedno (jakże typowe dla mnie) skojarzenie: Minas Tirith z Władcy Pierścieni Tolkiena (nawet to filmowe jest nieco podobne).

 

Centralnym miejscem miasta jest Sanktuarium z cudownym posążkiem Czarnej Madonny (bodajże z XII wieku), które było celem pielgrzymek przez stulecia. Zresztą kościół ten i miasto są jednym z przystanków na słynnym szlaku do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela, w hiszpańskiej Galicji.

Sanktuarium i miasto powstały ponoć na miejscu pustelni i grobu świętego mnicha, niejakiego Amadoura (lub Amatora) - stąd nazwa miejsca ("skała Amadoura"). Dziś znaleźć tam możemy także zamek oraz drogę krzyżową (z krzyżem jerozolimskim). Jest to także jedno z tych niewielu miejsc, w których nie ma ruchu samochodowego, co jest istotnym elementem uroku tego miasta.


Podobno w sezonie bywa tu całe mnóstwo turystów. My mieliśmy to szczęście, że byliśmy tam już we wrześniu, i to w godzinach wieczornych, dzięki czemu uniknęliśmy tłumów. A odwiedzający mają co robić w tej części Francji: poza Rocamadour i Lascaux, jest tu też przepiękna jaskinia Padirac, którą zwiedza się płynąc łódką oraz mnóstwo większych lub mniejszych zamków i pałacyków otwartych dla publiczności. Można tu spędzić ciekawy dzień lub dwa. Oczywiście polecam. :)