wtorek, 16 grudnia 2008

ŻYCIE I CZASY CHARLESA M. SCHULZA (odc. 2)

DAVID MICHAELIS

Przed Fistaszkami komiks tylko parodiował świat. Schulz świat tworzył. Zwabił czytelników popularnych gazet w antyutopię okrucieństwa, rozczarowania i zranionych uczuć. Jego postaci pokazywały, że wszyscy jesteśmy bacznie obserwowani, trochę dziwni, odrobinę osamotnieni i bardzo zagubieni w samotnym wszechświecie, a świadomość tego i umiejętność godzenia się z tym pozostaje naszym codziennym życiowym sprawdzianem.

"Nikt przedtem nie mówił tej prawdy", wspominał Jules Feiffer, rysownik, którego prace z późnych lat pięćdziesiątych, podobnie jak u Schulza, przepojone były nowym typem humoru zwanym dowcipem "jajogłowych". "Nikt wtedy nie zajmował się takimi kwestiami. Nie znalazło by się ich w »New Yorkerze«. Pojawiały się w undergroundowych klubach lub od czasu do czasu na łamach »Village Voice«. I właściwie nigdzie indziej. A Fistaszki opowiadały o tych sprawach w komiksowej rubryce".

Jules Feiffer, melancholijny intelektualista żydowski, demaskujący w swoich pracach mroczną stronę życia, widział w Schulzu kolegę dywersanta, mimo że posługiwali się zupełnie innymi stylami i mieli różnych odbiorców. Choć Feiffer zwracał się do elitarnej, miejskiej publiczności, a Schulz rysował dla wszystkich, niezależnie od tego, skąd pochodzą, to tematyka ich twórczości bardzo często się zazębiała. W komiksie Feiffera z późnych lat pięćdziesiątych nastolatek wylicza dorosłemu koszmary wieku średniego: utknięcie w małżeństwie, mieszkanie na przedmieściach, wszechogarniającą nudę. Mężczyzna na to: "Czemu po prostu nic wydoroślejesz?". Nastolatek odparł: "Dla mojego pokolenia odmowa wydoroślenia jest znakiem dojrzałości". Takie również pozostaje przesłanie Fistaszków. Schulz wymyślił "wewnętrzne dziecko" wiele lat przed ukuciem tego terminu przez badaczy kultury popularnej.

Fistaszki były sympatyczne, ale i dziwaczne. Były dziećmi czy może dorosłymi? Czy też hybrydami jednych i drugich? Charlie Brown w sposób zachwycający, acz pozbawiony samozachwytu lub współczucia dla samego siebie, radził sobie z problemami, które doprowadziłyby prawdziwe dzieci do granic wytrzymałości. Coś, co w prawdziwym świecie wywołałoby kaskady łez, bohaterowie Schulza znosili bez mrugnięcia okiem.

Z początku komiksowe dzieci miały zmienne nastroje. Łatwo wpadały w gniew. Pierwszy odcinek Fistaszków kończy się dramatyczną kwestią: "Ależ ja go nie znoszę!". Charlie Brown i jego przyjaciele mieli zadatki - jak powiedział rysownik Al Capp - "na małych wrednych drani, skorych do krzywdzenia siebie nawzajem". Zawsze mogło się zdarzyć, że złość jednej postaci dosłownie zmiecie drugą z kadru. Charlie, wróciwszy do domu, aby odpocząć, włącza radio. Z głośnika dobiega łagodny głos spikera: "Ach, cóż jest cudowniejszego niż wesoły śmiech dziecka?". Postać wstaje, robi groźną minę i wykopuje odbiornik z pokoju. Właśnie taki komiksowy bohater, w odróżnieniu od swoich poprzedników, jak Li’l Abner, Dick Tracy, Joe Palooka czy Little Orphan Anny, mógł niejako przekazać tłumioną wściekłość lat pięćdziesiątych i uczynić z niej zapowiedź aktywizmu lat sześćdziesiątych.

Z jednej strony, Fistaszki odzwierciedlały powszechny wówczas w Stanach Zjednoczonych pogląd, że rzeczywistość da się zmieniać siłą, że dziką wściekłością można rozwiązywać problemy. Z drugiej strony, Charlie Brown jak żaden inny komiksowy bohater przypominał ludziom, co to znaczy być wrażliwym, co to znaczy być człow
iekiem. W latach pięćdziesiątych przez pewien czas nazywano go nawet "najmłodszym egzystencjalistą", co zmusiło jego nieobytego intelektualnie twórcę do zajrzenia do słownika.

Charlie, podobnie jak Schulz, to "everyman" - wrażliwa jednostka we wrogo nastawionym świecie. Podstawową cechą tej postaci jest męstwo (jedna z siedmiu chrześcijańskich cnót głównych). Jego postawa doskonale ilustruje tezę, że choć człowiek został stworzony, aby być silnym, to dopiero bycie silnym mimo porażek, j
akie ponosimy, czyni z nas prawdziwych ludzi. Charlie nigdy się nie poddawał; przyszłość pokazała, że tak samo jak jego twórca.

Charlie Brown to wojownik, ale w sensie wytrzymałości; nie obmyśla strategii, jak zwyciężyć. On po prostu trwa na posterunku. Kiedy inne dzieci opuszczają boisko, on zostaje najdłużej. Gdy wszystko zalewa deszcz i tylko górka miotacza wystaje nad wodę, on wciąż stoi na swojej pozycji. Jego strategia jest prosta: trzymać się. Nie wyrusza jak Odyseusz w poszukiwaniu nowej, lepszej rzeczywistości. Charlie Brown nie stwarza świata na nowo. Robi to pies imieniem Snoopy, który zdaje się za każdym razem kimś innym. W świecie Fistaszków jedynie zwierzęta obdarzone są prawdziwą wyobraźnią. To znaczące: dzieci należy tu podziwiać za ich ludzką godność i hart ducha. Charlie Brown czasem się nad sobą użala, ale szybko bierze się w garść. Nigdy nie płacze. Nobilituje go umiejętność radzenia sobie z rozczarowaniami.

Kiedy Fistaszki stały się Fistaszkami? W kalendarium twórczości Schulza można by wyznaczyć kilka przełomowych momentów, ale szczególną uwa
gę zwraca odcinek opublikowany w poniedziałek 1 lutego 1954 roku. Charlie Brown odwiedza Shermy'ego. Patrzy z rezygnacją, jak nieświadomy jego obecności, uśmiechnięty Shermy bawi się kolejką, której tory biegną wzdłuż i wszerz salonu, nie mieszcząc się w jednym kadrze. Charlie wkłada płaszcz i wraca do domu. Tam, w swoim salonie, siada samotnie przy własnej kolejce: pojedynczym, kolistym torze o średnicy nie większej niż otwór studzienki kanalizacyjnej. Nie ma tu jednak złości, użalania się nad sobą, łez, nie ma też kąśliwej puenty, jest tylko ciche pogodzenie się z losem. W tym właśnie odcinku komiksu Charlie Brown stał się narodowym symbolem Amerykanów. Everymanem, który dzielnie znosi porażki i żyje dalej.

W Charliem rozpoznajemy siebie: w tym, jak z godnością akceptuje wyniki meczów, jak mężnie radzi sobie ze świadomością nieuchronności śmierci, jak stoicko wytrzymuje życiowe katastrofy i jak szczerze wyznaje, że samo bycie Charliem Brownem jest wyczerpującym i bolesnym procesem. "Nie wiesz, co to znaczy być synem fryzjera", zwierza się w jednym z odcinków Schroederowi. Potem przypomina sobie, co czuł, widząc łzy płynące z oczu ojca, kiedy ten czytał w gazecie listy do redakcji, atakujące fryzjerów za podwyżki cen usług. Rozpamiętuje, jak ciężko pracował jego ojciec, aby zapewnić rodzinie godne życie. W ostatnim kadrze Charlie Brown jest tak wzburzony wspomnieniami, że chwyta Schroedera za koszulkę, krzycząc: "TY NIE WIESZ, CO TO ZNACZY!!!".

Schroeder nie mógł tego wiedzieć. Za to Schulz - jak najbardziej. Nieśmiały, cichy chłopiec, Charles Monroe Schulz, urodził się 26 listopada 1922 roku jako syn fryzjera. Sparky Schulz (przezwany tak od imienia konia z popularnego amerykańskiego komiksu Barney Google) dorastał w skromnych warunkach w miasteczku St. Paul w stanie Minnesota i od dziecka marzył, by st
worzyć komiks. Był jedynakiem. Jego rodzice zakończyli edukację na szkole podstawowej. Dla Schulza prostota rodzinnego domu łączyła się z ideałem zwykłego, godnego życia, do którego zawsze potem starał się dążyć. "Są chwile - pisał w wieku 58 lat - kiedy chciałbym wrócić do tamtych czasów. Byłoby wspaniale móc znów wejść do domu, którym mama krzątałaby się w kuchni, moje komiksy leżałyby w drugim pokoju, a ja mógłbym położyć się na kanapie, poczytać komiksy, a potem zjeść obiad z rodzicami".

Jednak dorastanie było niespokojnym okresem w życiu Schulza. Chronicznie brakowało mu wsparcia emocjonalnego. "Miał zawsze poczucie, że nikt naprawdę go nie kocha - wspominał jego krewny. - Wiedział, co prawda, że może być pewny miłości rodziców, ale w przypadku innych osób nie wydawał się o tym przekonany".


Mały Schulz już w szkole podstawowej wyróżniał się inteligencją. W trzydziestoosobowej grupie dzieci postrzegano go jako wyjątkowego ucznia, do tego stopnia, że dyrektor szkoły w St. Paul przeniósł go w pewnym momencie o klasę wyżej. Kiedy więc Schulz znalazł się w gimnazjum, był najmłodszym i najmniejszym chłopcem w klasie. Czuł się zagubiony. Brakowało mu pewności siebie. Nie miał się do kogo zwrócić. Samotność, niepewność oraz niewzruszona postawa wobec życiowych porażek stały się jego pierwszymi poważnymi doświadczeniami. Równocześnie był indywidualistą. Im więcej prawdziwych czy wyimaginowanych przeszkód piętrzyło się przed nim, tym bardziej stawał się uparty i skory do rywalizacji.

Jako drobny, szczupły, pryszczaty nastolatek o dużych uszach i twarzy, którą uważał za tak nijaką, że właściwie prawie niewidzialną, nie miał wielu przyjaciół. Na każdym kroku czuł się niedoceniany - przez nauczycieli, trenerów, kolegów. Nikt nie traktował poważnie jego zdolności plastycznych ani talentu do gry w golfa. "Dużo czasu upłynęło, nim stałem się istotą ludzką - powiedział kiedyś. - Nigdy nie sądziłem, że jestem kimś ważnym, nigdy też nie uznałem, że jestem przystojny i w szkole nie umawiałem się na randki, ponieważ wydawało mi się, że nikt nie zechce się ze mną umówić".

Schulz był pamiętliwy. Zniewagi, jakich doświadczał w gimnazjum, tkwiły w nim głęboko. Do końca życia nie otrząsnął się ze zdumienia, w które wprawił go wydawca kroniki roku w gimnazjum, odrzucając jego rysunki. Kiedy wi
ęc wydawano album poświęcony twórczości 53-letniego autora, dopilnował, aby znalazła się w nim kopia gimnazjalnego świadectwa. "Żebym mógł pokazać własnym dzieciom, że nie byłem taki głupi, za jakiego mnie wszyscy mieli"- tłumaczył. Bagaż złych doświadczeń okresu dorastania przeniósł w swoje dorosłe życie. Dźwigał ten ciężar na tyle długo, że w końcu stał się on jednym z najważniejszych tematów jego komiksów i powodem ich popularności.

Ustawiczne poczucie odrzucenia i nieodwzajemniona miłość towarzyszą młodemu Schulzowi i jego późniejszej twórczości. Nawet kiedy został znanym i cenionym na całym świecie autorem komiksów, wciąż potrafił mówić z przekonaniem: "Przez całe życie byłem odtrącany".

Jako zaledwie dwudziestolatek doświadczył wielkiej straty. Przedwczesna śmierć matki - umarła na raka w lutym 1943 roku, w wieku 48 lat - mocno wpłynęła na resztę jego życia. Trzy dni później młody Schulz, już jako szeregowy amerykańskiej armii, wsiadał do pociągu; który miał go zabrać do Camp Campbell w Kentucky, a potem na wojnę do Europy. Pamięć tego wstrząsu i dotkliwej samotności pozostała w nim na zawsze. Przeżył drugą wojnę światową, tak jak Wielki Kryzys końca lat dwudziestych i samotność swojego dorastania, ale wówczas jedyny dla niego ważny świat - bezpieczny dom rodzinny - odszedł na zawsze. Na jakiś czas stracił jakąkolwiek nadzieję na przyszłość. Śmierć matki oznaczała dla Schulza nie tylko stratę ukochanej osoby; zupełnie odcięła go - tak jak i wojna - od dzieciństwa i domu. Wspominał to jako "stratę, z którą nigdy do końca się nie pogodził".

Smutek towarzyszył mu przez całe życie, a wraz z nim niska samoocena, niepokój i frustracje. Nie miało znaczenia, że dwukrotnie się ożenił, wychował dzieci i odniósł gigantyczny sukces jako rysownik komiksów. Deprecjonował swoje osiągnięcia. Powodzenie nie oferowało mu pocieszenia. Z pierwszą żoną i piątką dzieci Schulz przeniósł się w 1958 roku do północnej Kalifornii. Przez następną dekadę jego twórczość towarzyszyła wstrząsom targającym ówczesną Ameryką. Wiedział doskonale, że nigdy nie zostanie pogodnym obywatelem Złotego Stanu. Sława, dobrobyt i kalifornijskie słońce przynosiły mu niewielką ulgę. Ból przenikał go do głębi. Po śmierci Schulza jeden z przyjaciół powiedział: "Myślę, że jedną z rzeczy, które zapewniły Sparkiemu wielkość, było to, że nie chciał ignorować cierpienia".

Cicha, depresyjna, "skandynawska" osobowość rysownika miała swoje dobre i złe strony. To dzięki niej Fistaszki okazały się tak wyjątkowe i niepowtarzalne. Zmuszała ona jednak Schulza, niczym udręczonego artystę rodem z powieści Henry'ego Jamesa, do ciągłej walki ze sobą samym i swoim dziełem.

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz