wtorek, 28 grudnia 2010

Nowe pismo kulturalne


Wszystkim zainteresowanym tematyką kulturalną, historyczną, socjologiczną, politologiczną etc., chciałbym polecić nowe pismo, które już jest dostępne w sprzedaży: HERITO, podtytuł: dziedzictwo, kultura, współczesność. Jest to kwartalnik ukazujący się w wersji dwujęzycznej (polsko-angielskiej), nowa inicjatywa zasłużonego Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. Jak pisze redakcja:
Mamy nadzieję, że ["Herito"] stanie się jedynym w swoim rodzaju forum dyskusji o dziedzictwie, kulturze, współczesności i przyszłości. To pismo koncentrujące się wokół zagadnień miejsca i związanej z nim refleksji, przestrzeni i jej znaczeń, geografii wyobraźni i pamięci. Pretekstem do rozważań jest Europa Środkowa, której doświadczenie i kulturowe dylematy są tyleż specyficzne, ile trafiające w sedno współczesnej debaty.

W pierwszym numerze, zatytułowanym Symbole i kalki, pragniemy „przewietrzyć” i krytycznie spojrzeć na wyobrażenia związane z ideologiami narodowymi, mity polityczne i ich przydatność, a także ich rozmaite odzwierciedlenia w sztuce, architekturze i krajobrazie. Powstałe w ciągu ostatnich dwóch stuleci niematerialne i materialne dziedzictwo narodowej ideologii do dziś oddziałuje na zbiorową wyobraźnię społeczeństw. Czym jest dzisiaj ta symbolika? Balastem epoki, barwnym produktem turystycznym, wspólnym dziedzictwem? Czy dzisiaj mój bohater musi być równocześnie twoim wrogiem?

Temat numeru nie wyczerpuje bynajmniej jego zawartości. Rozmowa, opinie i refleksje z wystaw i lektur, przykłady udanych przedsięwzięć kulturalnych, nowoczesnych instytucji działających w obszarze szeroko pojętego dziedzictwa składają się, mamy nadzieję, na interesującą panoramę kultury naszej części Europy.
W pierwszym numerze znaleźć można eseje, wywiady, sprawozdania, recenzje wystaw i książek - wszystkie naprawdę ciekawe. Autorzy międzynarodowi, a wśród nich m.in. Anda Rottenberg, Maria Poprzęcka, Ewa Mazierska i Agnieszka Sabor (żeby wymienić tylko bardziej znane polskie nazwiska). Cena może nie najniższa (19 zł), ale też niezbyt wygórowana - zważywszy na to, jak wysoki poziom prezentuje ta publikacja. Całość jest bowiem naprawdę pięknie wydana: elegancka i czytelna oprawa graficzna, duży, acz poręczny format, 170 stron w pełnym kolorze, znakomita jakość papieru i druku. Mam nadzieję, że taki poziom uda się utrzymać w kolejnych numerach. Zachęcam do tego, by odwiedzić stronę internetową pisma (www.herito.pl), gdzie można zajrzeć do środka numeru oraz przeglądnąć spis treści.

Na naszym ubogim jeszcze rynku prasy cieszy każda tego typu inicjatywa - eleganckie pismo kulturalne, nie wyglądające jak samizdat, z autorami na najwyższym poziomie. Mam nadzieję, że będzie się rozwijać prężnie. We mnie już znaleźli stałego czytelnika.

piątek, 24 grudnia 2010

Podarek na Boże Narodzenie


Boże Narodzenie


W tym roku grzmiano w mediach
o niezatracaniu wartości świąt.
Krytykowano pierogi, bombki i prezenty,
bo "o co innego chodzi".

Skrajnie radzono nawet,
żeby w wigilię poprzestać
na słowie i opłatkach,
ewentualnie świecy,
która symbolizuje Bliskość.

Śmiałam się w duchu
lepiąc od rana uszka,
mieszając groch z kapustą
o jedenrazrocznym aromacie.

Wyjęłam z pudełka
nowe słomiane gwiazdki
(kupione wcale nie okazyjnie).

Dałam znak prababci
- przyszła po cichu
razem wieszałyśmy gwiazdki na jedlinie
na palcach sięgając ku najwyższym gałęziom,
jak ku niebiosom.

Babciu, szepnęłam, rozświetlając niebo nad ziemią,
jak tam jest?
- Dobrze, ale czasami tęskno nam za ziemią.
Wy wciąż jesteście tak potrzebni sobie,
my tam - westchnęła - mamy wszystko...

B. N. 2005

Z tomu "Podarki" Aleksandry Dąbrowskiej (Tuchów 2007), którą niniejszym (razem z mężem i córeczką) gorąco pozdrawiam!

wtorek, 21 grudnia 2010

Virginia Woolf, "Noc i dzień"


I oto niemal po 70 latach od śmierci Virginii Woolf mamy wreszcie wszystkie jej powieści przetłumaczone na język polski. (Teraz czekamy na eseje i pełne Dzienniki). Ostatnią przełożoną na nasz język powieścią jest Noc i dzień, drugi tytuł w jej dorobku, z 1919 roku. Opasłymi rozmiarami dorównuje debiutowi (o którym pisałem tutaj), ale moim zdaniem jest niestety książką słabszą. Nie wytrzymuje też porównania z większością późniejszych dokonań autorki.

Nie jest to jednak powieść zła. Jest dosyć zajmująca, choć może nieco zbyt staroświecka. W jednej z recenzji prasowych (bodajże w "Przekroju") padło sformułowanie, że to taka damska "koronkowa robota". Chyba w przypadku tej powieści trzeba by się z tym określeniem zgodzić.

Fabuła opisuje perypetie okołomiłosne kilkorga młodych ludzi i opiera się w zasadzie na rozmowach prowadzonych przez głównych bohaterów w różnych konfiguracjach. Taka konstrukcja przywodzi na myśl sztukę teatralną, a mnie osobiście skojarzyła się z pełnymi miłosnych perypetii sztukami Aleksandra Fredry, gdzie w pewnym momencie nie wiadomo już "kto z kim i dlaczego". Na szczęście to podobieństwo jest tylko częściowe i raczej powierzchowne. Przed popadnięciem w zupełną "teatralność" ratuje tę powieść wgląd w wewnętrzne życie postaci poprzez tak kochane przez Woolf liczne introspekcje. Chyba najmocniejszym punktem tej książki jest pełen wdzięku język. Słowa płyną potoczyście i porywają czytelnika zachwycającym swą elegancją nurtem. Dla mnie była to spora przyjemność.

Virginia Woolf nie byłaby jednak sobą, gdyby miała pisać tylko o perypetiach miłosnych. Są one dla niej pretekstem do opisu skomplikowanych relacji międzyludzkich. Subtelnie, acz wyraźnie stawia też pytania o rolę kobiety w społeczeństwie, jej prawo do szczęścia, samostanowienia i realizacji. Nade wszystko zagłębia się jednak w bogaty świat życia wewnętrznego: uczuć, emocji, motywacji... A także "ów ustawiczny rozdźwięk między myślą a czynem, między życiem w samotności a życiem wśród ludzi, zdumiewającą przepaść, na której jednej krawędzi działa w świetle dnia pełna wigoru dusza, na drugiej zaś panują mrok i melancholia..." (s. 386-387).

Noc i dzień. Czy da się przejść z jednej strony na drugą?

Viginia Woolf, Noc i dzień,
przekład: Anna Kołyszko i Magda Heydel,

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, stron 592.

środa, 1 grudnia 2010

Gdzie te książki?


Uwaga: będę narzekał! Tym razem na polski rynek książki. Po prostu muszę to z siebie wyrzucić! Ostatnio mam nieodpartą potrzebę nadrobienia zaległości w klasyce - także tej mniej "oczywistej". W pierwszej mierze chcę zabrać się za Samuela Becketta, Konstandinosa Kawafisa, T. S. Eliota, Josifa Brodskiego i Annę Świrszczyńską. Wspomnę przy tym o moim małym "odchyleniu" (by nie użyć bardziej dosadnego słowa), że z bibliotek korzystam jak najmniej, gdyż lubię czytane książki posiadać na własność. Niestety w naszym kraju zakup jakichkolwiek pozycji wymienionych przeze mnie autorów graniczy z cudem. W księgarniach ich nie uświadczysz, a stare, wysłużone wydania krążą po antykwariatach i aukcjach internetowych za niebotyczne wręcz pieniądze (od kilkudziesięciu do kilkuset złotych), a i tak nie są łatwe do zdobycia (na Świrszczyńską poluję już od kilku lat!). Spośród wymienionych przeze mnie nazwisk tylko T. S. Eliot ma się jako tako, dzięki wyborowi poezji wydanemu stosunkowo niedawno przez Świat Książki. Ja uważam tę sytuację za skandaliczną. W każdym cywilizowanym kraju mogę wejść do księgarni i takiego Becketta, Prousta, czy Rilkego zakupić w normalnej cenie detalicznej. U nas muszę wydać fortunę, i to tylko jeśli mam szczęście, że w ogóle uda mi się znaleźć jakąś ofertę sprzedaży. Jeszcze bardziej zatrważające jest to, że sytuacja ta dotyczy także naszych rodzimych klasyków - w tym Noblistów. Spróbujcie w pierwszej lepszej księgarni zakupić np. jakiś zbiór wierszy Miłosza. Życzę powodzenia! Czy to jest normalne? A Wy z zakupem jakich pozycji macie kłopoty?

niedziela, 21 listopada 2010

Druga rocznica.

I oto dzisiaj mija dwa lata od uruchomienia tego składziku z różnościami, którym jest ów blog. Tym razem nie świętuję tego dnia z fajerwerkami, konkursami i nagrodami - w końcu to tylko skromne dwa latka. Drugi rok działalności był zdecydowanie mniej bogaty w posty niż poprzedni. Ja jednak cieszę się, że w ogóle udaje mi się ciągnąć to dalej. Nie piszę może zbyt często i daleko mi do tych blogów, których odnośniki znaleźć możecie obok, niemniej jednak miejsce to sprawia mi wiele radości. Mam zatem nadzieję, że zbyt szybko się nie wypalę i będę w stanie ciągnąć to dalej. Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie - a szczególnie tym, którzy czasem zechcą się odezwać - serdecznie dziękuję i zapraszam do dalszych tutaj powrotów. Bo czymże byłby bric-à-brac bez odwiedzających?


czwartek, 18 listopada 2010

Cormac McCarthy, "Krwawy Południk"


Wóz z trupami, Ludzkie szczątki w zakrystii, Śmierć towarzysza, Atak Komanczów, Drzewo martwych dzieci, Ślady masakry, Noc wśród umarłych, Glanton zdobywa skalp, Pchnięty nożem, Rzeź żołnierzy, Zdziesiątkowana osada...

To tylko niewielki wybór określeń kolejnych epizodów, będących tytułami poszczególnych rozdziałów książki Cormaca McCarthy'ego Krwawy południk. Ta wyjątkowo brutalna powieść opisuje koszmarną odyseję bezlitosnych zwyrodnialców przemierzających pogranicze Stanów Zjednoczonych i Meksyku w celu zdobycia jak największej liczby skalpów i innych makabrycznych trofeów zdjętych z Indian (i nie tylko).

Przedstawione w książce wydarzenia są koszmarne, jednak dzięki językowi autora nie epatują makabrą i nie przemieniają się nigdy w jakąś "pornografię przemocy". Każda śmierć, okaleczenie, opis ran i trupów to zaledwie kilka celnych słów. Ów lakoniczny, acz sugestywny styl, pozwala przebrnąć przez ten korowód krwawych scen w sposób możliwy do przełknięcia, co nie znaczy, że w sposób przyjemny. Autor o wiele więcej słów poświęca na opisy przyrody i niesprzyjającego otoczenia, czy takich czynności, jak czyszczenie broni lub siodłanie konia. Śmierć - jak w życiu - to najczęściej tylko jednak krótka chwila. Nie trzeba wiele słów.

Gdy tak czytałem te krwawe perypetie bandy wyjątkowo odpychających rzezimieszków, z demonicznym, groteskowym wręcz Sędzią Holdenem na czele, zastanawiałem się: po co to wszystko? Po co opisywać i czytać te okropieństwa? Lektura jest jeszcze bardziej przerażająca, jeśli uświadomimy sobie fakt, że powieść oparta jest na faktach i w zasadzie wszystkie opisane sytuacje wydarzyły się naprawdę (McCarthy dogłębnie przebadał źródła historyczne i osobiście odwiedził opisywane miejsca). Można zwątpić w istnienie jakiegokolwiek sensu istnienia, a także w dobro człowieka i Boga - o ile On w ogóle może istnieć w świecie takim, jak ten. Bo świadkiem tych wszystkich koszmarów wydaje się być tylko natura (nie mniej bezlitosna niż człowiek), pustka pustyni, odwieczne gwiazdy i krwawoczerwone słońce "jak źrenica Boga" (s. 374). Świat jawi się jak jakiś koszmarny dance macabre, którego figurą zresztą kończy się ta opowieść. Jest jednak coś w sposobie pisania McCarthy'ego, co kojarzy się z biblijną parabolą i co sprawia, że wyczuwa się w tym wszystkim jakieś głębsze znaczenie i sens. Nie potrafię tego jednoznacznie nazwać, ale odczucie to jest dla mnie wystarczającym powodem, by nie nazwać tej książki "nihilistyczną", ale umieścić ją za to wśród najlepszych dokonań nie tylko tego pisarza, ale XX-wiecznej prozy w ogóle.


PS. Wielkie brawa dla Roberta Sudóła za rewelacyjne tłumaczenie!

niedziela, 14 listopada 2010

Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu"

.
"Są książki, które sprawiają, że po ich przeczytaniu nic nie jest już takie, jak przedtem" (Cezary Wodziński)
Taką książką od niedawna stał się dla mnie monumentalny cykl Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Jest to zaiste arcydzieło, "książka totalna", ogarniająca całość życia ludzkiego i jak mało która nadająca się do tego, by stać się "Księgą Życia". Znakomicie oddają to słowa Jana Błońskiego z jego świetnego szkicu o tej powieści Widzieć jasno w zachwyceniu:

Dzieło Prousta przeczytałem w młodości. Z tej lektury, która trwała całą wiosnę, wyszedłem odmieniony. Pewnego dnia spostrzegłem, że inaczej patrzę, inaczej widzę, że świat zmienił - barwę, klimat? że odnowił się, wzbogacił, rozbłysnął... Rzadko to bywa dane człowiekowi, chociaż z przyjacielskich rozmów wiem, że ta przygoda z Proustem niejednego spotkała. Proust, raz pokochany, nie darowuje. Działa na czytelnika na znacznej głębokości ducha: u podstaw wrażliwości. Sprawia, że całe życie pozostajemy mu dłużni - ponieważ staliśmy się inni.

Te wzniosłe słowa naprawdę nie są przesadą. Chociaż ja czytałem Prousta nie wiosną, ale latem, stało się to i moim udziałem. Ta książka naprawdę zmienia patrzenie na rzeczywistość. Mnie uwrażliwiła na mnóstwo niuansów, które niesie z sobą rzeczywistość - zarówno naturalna, jak i społeczna. Czy to będą małe zmiany pogody lub światła słonecznego; czy to, co kryje się pod podszewką języka, jakim mówią ludzie wokół; czy też milcząca mowa gestów i spojrzeń... To cały świat, który dotychczas był dla mnie nieledwie przeczuwany. Lektura Prousta uświadomiła mi przynajmniej jego istnienie. A to tylko wierzchołek góry lodowej.

Co było dla mnie olbrzymim zaskoczeniem to fakt, że raz po raz na kartach tej powieści odkrywałem siebie samego. To było wręcz niesamowite, aż ciarki przechodziły mi po plecach. Tak, jakby ktoś spisał moje odczucia, myśli, doświadczenia, lęki... Nie znaczy to, że w każdym szczególe zgadzałem się z narratorem, który nota bene dosyć często jest nieznośny i nadzwyczaj denerwujący (ta chorobliwa wręcz nadwrażliwość, czy patologiczna zazdrość). Niemniej jednak stał się on kimś tak bliskim, że czasem trudno było mi odróżnić, gdzie kończył się on, a gdzie zaczynałem się ja. Co ciekawe, kwestię tę porusza sam Proust na kartach swojego dzieła:

(...) Czasem kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w nim z przyjemnością wszystkie własne refleksje, którymiśmy gardzili, wesołości i smutki, któreśmy dławili, cały zlekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka, gdzie go odnajdujemy. (Uwięziona, s. 266)

(...) każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie - swoim własnym. Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi, aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może. Rozpoznanie w samym sobie, przez czytelnika, tego, co mówi książka, to dowód jej prawdy (...)- i vice versa, przynajmniej w pewnej mierze, za różnicę bowiem między dwoma tekstami może ponosić często odpowiedzialność nie autor, ale czytelnik (...). (Czas odnaleziony, s. 227)

Niezwykle odkrywcza, a zarazem bliska była dla mnie myśl o tym, w jaki sposób odnaleźć możemy "czas utracony": poprzez dzieło sztuki. To jedyny sposób. (Czas odnaleziony, s. 215). Sztuka ma znaczenie kluczowe dla Prousta:

Tylko dzięki sztuce możemy wyjść poza siebie, dowiedzieć się, co widzą inni z tego świata, który jest nie ten sam co nasz, a którego krajobrazy pozostałyby dla nas tak samo nie znane jak pejzaże mogące istnieć na księżycu. Dzięki sztuce, zamiast widzieć jeden świat, nasz, widzimy, jak świat się pomnaża, ilu jest bowiem oryginalnych artystów, tyloma dysponujemy światami, które bardziej różnią się między sobą od światów krążących w nieskończoności, i choć wygaśnie ognisko, skąd emanuje świat artysty, przez wiele stuleci świat ów, czy nazywał się Rembrandt, czy też Ver Meer, wysyła nam wciąż jeszcze specjalny swój promień. (Czas odnaleziony, s. 212)

Chyba każdy zdaje sobie sprawę z tego, że W poszukiwaniu straconego czasu nie jest lekturą łatwą. Nie tylko ze względu na objętość dzieła, ale i poprzez bardzo specyficzny język (te niekończące się zdania!), a także monotonię, która potrafi zmęczyć (ja największy kryzys przechodziłem przy tomie trzecim). Warto jednak przebrnąć przez te momenty znużenia, nie poddawać się. Trud będzie nagrodzony stokrotnie. Bo tak naprawdę dopiero ostatni tom odsłania pełny sens całości....

Nie znaczy to, że lektura wcześniejszych tomów jest jakąś męczarnią. Co to, to nie. Jest ona na swój sposób pasjonująca. Proust jest bezlitosnym obserwatorem i rozkosznie złośliwym komentatorem - książka w wielu miejscach jest wręcz humorystyczna. Wielkim osiągnięciem autora są postaci, jakie przewijają się przez całą powieść. Są one pełnokrwiste i wielowymiarowe, najczęściej ewoluujące w miarę upływu czasu. Można się z nimi naprawdę zaprzyjaźnić. Takie osobistości, jak pan Swann, Odeta, państwo Verdurin, Baron de Charlus, Oriana de Guermantes, Robert de Saint-Loup czy Albertyna to jedne z najbarwniejszych postaci, jakie wydała literatura. Nic dziwnego, że po kilkuset stronach stają się nam wyjątkowo bliscy - im bliżej końca, tym bardziej żal ich porzucać. To zresztą jest bardzo ciekawe, że podczas kilkumiesięcznej lektury czasem miałem ochotę, by powieść się skończyła, abym mógł poczytać wreszcie coś innego, jednakże gdy ten długo wyczekiwany koniec nadszedł, żałowałem, że to już i miałem ochotę od razu zacząć lekturę od początku - z nowym rozumieniem. Jedno jest pewne: do Prousta będę wracał, bo poznawanie i smakowanie tej złożonej, wielowarstwowej powieści to zadanie na całe dojrzałe życie.

Wszystkie numery stron podano za wydaniem PIW-u, Warszawa 1992 (na zdjęciu).



***

A teraz coś z zupełnie innej beczki. No, prawie...

czwartek, 4 listopada 2010

Tadeusz Słobodzianek "Nasza klasa"


Spektakl Nasza klasa warszawskiego Teatru Na Woli jest bez wątpienia jedną z najważniejszych premier obecnego sezonu teatralnego – i to nie tylko ze względu na rozgłos, jaki sztuka uzyskała dzięki otrzymanej niedawno literackiej Nagrodzie Nike. Trwający blisko trzy godziny dramat Tadeusza Słobodzianka opowiada o losach dziesięcioosobowej klasy w szkole powszechnej, gdzieś na wschodnich ziemiach Polski. I chociaż nazwa miejscowości, w której rzecz się dzieje nie pada ze sceny ani razu, nie jest tajemnicą, że opowiadana historia nawiązuje bezpośrednio do słynnego mordu w Jedwabnem, gdzie 10 lipca 1941 roku niemal wszyscy żydowscy mieszkańcy miasteczka zostali spaleni żywcem w stodole przez swoich polskich sąsiadów.


Tadeusz Słobodzianek tak mówi o genezie swojej sztuki:
Bezpośrednią inspiracją stało się stare zdjęcie szkolne z Jedwabnego, na którym był jeden z osądzonych w procesie morderców, córka właściciela stodoły, w której spalono Żydów i jeden z niewielu ocalonych Żydów, którego matka i brat zginęli w stodole. Wszyscy chodzili do jednej klasy. Pamiętam, jakie wielkie wrażenie zrobiła na mnie ta fotografia. Patrzyłem na nią godzinami i zastanawiałem się, co robiły te dzieci 10 lipca 1941 roku? Które z nich zginęło w stodole? A które do stodoły okutym kijem zaganiało? Które „tylko” się przyglądało? A które chapało co się da, z tego co po Żydach zostało.


Autor sztuki materiał czerpał z rozmaitych źródeł historycznych (m.in. aktów sądowych, notatek dziennikarskich), a także z opracowań naukowych. Jednakże Nasza klasa nie jest na szczęście publicystyką, czy głosem politycznym w sprawie. Słobodzianek przekuwa te materiały na język sztuki i dzięki temu sprawia, że możemy skonfrontować się z tragedią w głębszy, egzystencjalny sposób. To prawda, że pierwsze próby zmierzenia się z tym tematem na polu literatury mamy już za sobą, żeby wspomnieć tylko powieść Józefa Hena Pingpondzista, czy literaturę faktu: Sąsiadów Jana Tomasza Grossa [pdf], która wyciągnęła te wydarzenia na światło dzienne oraz My z Jedwabnego Anny Bikont. I chociaż te publikacje mogą emocjonalnie poruszać, to jednak śmiem twierdzić, że dopiero teatr doprowadzić nas może do prawdziwego katharsis. Nie bójmy się tego słowa – przecież już od starożytności był to jeden z podstawowych celów sztuki. A sztuka teatralna potrafi wciągnąć nas w sam środek dramatu, zapewnić niezwykle silne wrażenie uczestnictwa i poprzez swoją emocjonalną moc, doprowadzić do głębokiego, oczyszczającego przeżycia. Nie ukrywam, że jeśli o mnie chodzi, sztuce Słobodzianka się to udało.

W losach uczniów z tej samej klasy skupia się jak w soczewce niemal cała XX-wieczna historia naszego kraju. Nieszczęśliwy splot historii, ideologii i religii wkracza z niszczycielską siłą do sali szkolnej, która odtąd stanie się swoistym więzieniem mentalnym dla uczących się tam chłopców i dziewcząt. Jak znakomicie podkreśla to scenografia spektaklu, gdziekolwiek by się nie znaleźli w swoim życiu, tak naprawdę tkwią wciąż w tej samej klasie. Chyba nawet śmierć nie jest tu wybawieniem.


Jedynym członkiem klasy, który uniknie strasznego losu pozostałych jest Abram Piekarz, który wyjeżdża do Ameryki tuż przed wybuchem wojny. Nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co przydarzyło się jego klasie, staje się dla niej swoistym wyrzutem sumienia. Listy, które przez lata przysyła zza oceanu przypominają wciąż o czasach sprzed utraty niewinności i stają się niewygodnym świadectwem „raju utraconego”. Jego postać jest też dla nas, widzów ilustracją tego, jak mogłyby się potoczyć losy żydowskich uczniów, gdyby nie zginęli w pogromie. W tym kontekście długa recytacja imion wielkiej rodziny Abrama w ostatnich minutach dramatu, skontrastowana z wcześniejszą listą zamordowanych, nabiera wyjątkowej wagi. (A tak swoją drogą nie rozumiem śmiechów, jakie wywoływała ona u pojedynczych widzów. Czyżby była to próba radzenia sobie z bolesnym przeżyciem, jakim staje się dla nas ta sztuka?).

Kluczowy dla wydarzeń mord w stodole umieszczony zostaje dokładnie w środku dramatu. Pierwsza część opowiada o tym, jak do niego doszło, a druga ukazuje dalsze losy bohaterów aż do czasów nam współczesnych. Jest to zabieg prosty i logiczny, gdyż opiera się na chronologii, a jednocześnie jest on genialny w tej swojej prostocie. Pogrom to przecież centralne i kluczowe wydarzenie, które naznacza i określa całe życie bohaterów. W wymiarze symbolicznym staje się też newralgicznym punktem w XX-wiecznych dziejach Polski. Co ważne, Tadeusz Słobodzianek, poruszając tę trudną i mroczną tematykę, nie szuka winnych, ale próbuje wskazać na różnego rodzaju procesy i mechanizmy, jakie wpływają na nasze działania i wybory moralne. A jest to zadanie o wiele trudniejsze i bez wątpienia bardziej wartościowe, niż szukanie winowajców i rzucanie w nich kamieniami. Nie oznacza to, że pytania o winę i odpowiedzialność się tu nie pojawiają. Mistrzostwo sztuki polega na tym, że wybrzmiewają one nie tyle na scenie, co w naszych sumieniach.


Siła spektaklu bierze się z jego prostoty. Środki artystyczne ograniczone są tutaj do minimum. W spektaklu w zasadzie brak rekwizytów, a za całą scenografię służy kilka prostych sprzętów szkolnych, które w zależności od potrzeby zmieniają swoje znaczenie i funkcję. Sztuka opiera się w dużej mierze na słowie. Ma to swoje słabe strony: momentami wydaje się ona nieco „przegadana” – więcej tutaj się mówi o tym, co się zdarzyło, niż to pokazuje. To wrażenie „przegadania” jest jednak tylko chwilowe. Gdy w końcu przedstawione nam zostają niektóre akty przemocy (zresztą w sposób raczej oszczędny i umowny), przychodzi refleksja i pełne ulgi westchnienie: „Dobrze jednak, że oszczędzony nam zostało widok tego wszystkiego, o czym opowiadają bohaterowie”.

Poszczególne części dramatu przeplatane są chóralnie wykonywanymi wierszykami i piosenkami dla dzieci, które zostały dobrane w ten sposób, by stanowić pewnego rodzaju komentarz do akcji, a tym samym odsyłają do tradycji chóru w tragediach antycznych. Komentarze te zwykle są nieco ironiczne, a nawet humorystyczne czy też filozoficzne, jak np. końcowy wierszyk nasuwający skojarzenia z „niebem gwiaździstym” Kanta. Elementy komediowe, choć subtelne, rozsiane są zresztą w całym tekście. Co ciekawe, niejednokrotnie są one dosyć ryzykowne, gdyż grają na stereotypach narodowościowych.

Chociaż charaktery poszczególnych osób dramatu zarysowane są przez Słobodzianka dosyć szkicowo, to za sprawą aktorów bohaterowie stają się dla nas ważnymi, pełnowymiarowymi postaciami – jak koledzy i koleżanki ze szkolnej ławy. Dzieje się tak pomimo tego, że aktorstwo jest dosyć nierówne i nie wszyscy grają jednakowo dobrze. W moim odczuciu najbardziej wyrazistą rolę stworzyła Izabela Dąbrowska jako Zocha.



Świetnym pomysłem inscenizacyjnym reżysera Ondreja Spišáka jest to, że aktorzy od samego początku występują w strojach, które przysługiwać im będą dopiero w przyszłości (mundury wojskowe, sutanna etc.) oraz w „dorosłej” charakteryzacji (zarost, siwe włosy itp.). Dzięki temu przez cały czas mamy wgląd w przyszłość postaci, co w wielu scenach bardzo uwiera. Zabieg ten nadaje też całości wymowy „ponadczasowej”, i podkreśla eschatologiczny wymiar opowieści Słobodzianka. Jak pisała Joanna Derkaczew w recenzji spektaklu na łamach Gazety Wyborczej:
Z ciemnej jamy patrzą na widzów zdezorientowane, stare dzieci w uniformach, mundurach, sutannach, utkanych z siwych włosów perukach. Dalej recytują swoje wierszyki, wyliczanki, podnoszą bezradnie palce, chcą się wykazać, usprawiedliwić obecność/nieobecność, wziąć udział w czymś lepszym i piękniejszym. Czekają, aż ktoś wystawi im w końcu cenzurkę, wypuści z klasy, zwolni z obowiązku ciągłego „odpowiadania”. Na próżno.

Stawiająca istotne i palące pytania Nasza klasa jest nam wszystkim bardzo potrzebna, bo przecież wszyscy jesteśmy z Jedwabnego – jak mawia prof. Cezary Wodziński. Dobrze się więc stało, że wreszcie doczekaliśmy się premiery na deskach polskiego teatru. Czyż nie jest to wymowne, że jej światowa prapremiera odbyła się już ponad rok temu na narodowej scenie… Wielkiej Brytanii? (Nota bene otrzymała ona znakomite recenzje w tamtejszej prasie). Podtytuł dramatu brzmi Historia w XIV lekcjach. Myślę, że nie mówi on tylko o strukturze i wyznaczanym przez szkolny dzwonek rytmie dramatu. Bo ta sztuka może być dla nas wszystkich autentyczną lekcją. Chociażby tego, że – jak mówi jedna z postaci – prawdy nie da się zakopać. Czy przyjmiemy tę lekcję? W końcu to nasza klasa. Wciąż.


poniedziałek, 1 listopada 2010

Święci nie są gwiazdami porno


Moim największym odkryciem poetyckim tego roku jest Piotr Macierzyński. Jest to już uznany autor z czterema tomikami na koncie, ja jednak dopiero niedawno zapoznałem się z jego twórczością. Jego wiersze są dosyć dosadne, nieraz brutalne, ale nigdy banalne, czy miałkie. Jest w nich dużo humoru, celnej obserwacji, a także diagnozy otaczającej nas rzeczywistości. Nie poprzestają one jednak na doraźnych konstatacjach, ale zawsze znaleźć w nich można treści uniwersalne, a nawet metafizyczne. Dzisiaj, w dzień Wszystkich Świętych, chciałbym przywołać tu utwór z tomu Odrzuty (Kraków: Korporacja Ha!art, 2007):

Święci to się nie liczą

święci nie są gwiazdami porno
nie mają willi nad morzem
nawet nie święcą sukcesów w boksie zawodowym

nie znamy rekordu świata w odmawianiu modlitwy bez przerwy
gdy umierają nie ma telewizji
jest jeden świadek żadnego dziennikarza i co tu ma się podobać

święci to się nie liczą
czy widział ktoś aby na przykład księgowy został świętym
liczy się szybki samochód zgrabne nogi morderstwo na ulicy

tak święci to się nie liczą
ze swoją epoką z reklamą z mafią
nawet z własnym życiem

sobota, 30 października 2010

Na cmentarzu


Miałem ochotę zatytułować tę notkę Kicz na cmentarzu. Bo obiektywnie patrząc kiczu na nekropoliach jest mnóstwo - myślę, że warto zwrócić na to uwagę odwiedzając w najbliższych dniach groby swoich bliskich. Nie chodzi mi tylko o plastikowe kwiaty i tandetne znicze, ale same nagrobki. Te wszystkie grawerowane portrety lub święte wizerunki, ten błyszczący kamień, kostka Bauma, pozłacane litery, rzewnie płaczące gipsowe anioły itp. Tak, to wszystko jest kiczowate, niemniej jednak wydaje mi się, że nazywanie tego kiczem jest trochę nie na miejscu. Każdy ma przecież prawo upamiętnić swoich bliskich w taki sposób, w jaki uważa za słuszny. Tak naprawdę trudno dyskutować z tym jak wyrazić swoją żałobę. A to, że tak duża część społeczeństwa nie ma smaku, to już inna sprawa. Wystarczy tylko spojrzeć na polskie domy (polecam stronę Koszmary Architektury). Oto co się ludziom podoba. Nic dziwnego, że w podobnym stylu urządzają swoje "domy na wieczność".

Jednakże to wszystko, co spotkać możemy na polskich cmentarzach jest niczym w porównaniu z tym, co zobaczyć możemy za granicą. Chciałem tu zaprezentować wybór co ciekawszych nagrobków z Cmentarza Wolvercote w Oxfordzie. Odwiedziłem go ostatnio po raz kolejny, pielgrzymując do miejsca spoczynku J. R. R. Tolkiena. Sam cmentarz nie jest zresztą brzydki, ma też kilka bardzo ciekawych nagrobków (te celtyckie krzyże!). Znaleźć tam można jednak sporą grupę nagrobków co najmniej dziwnych. Prezentuję tu mały wybór: nie po to jednak, by sobie drwić (wiele z nich to groby dzieci), ale by pokazać, że także i w ten sposób ludzie upamiętniają dziś swoich zmarłych. Ot, taka funeralna ciekawostka przed Dniem Zadusznym.

Kilka Jezusów, Maryj i aniołów to zawsze lepiej niż jedna.

Jak tu się nie wzruszyć: smoczek, butelka i jeszcze te różowe kamyczki.

Oto prawdziwy kibic.

Bill chyba bardzo lubił grać w lotki.

Czy tylko ja mam skojarzenia z bombonierką?

Humor nie opuszcza Anglików nawet w obliczu śmierci.

Muszę sprawdzić co symbolizuje ważka.

Aż żałowałem, że te światłowody się nie świeciły. Matka Boska i buldog muszą wyglądać w ich świetle naprawdę niesamowicie.

I na koniec groby z zabawkami:



piątek, 15 października 2010

O współczesnej architekturze sakralnej na jednym udanym przykładzie


W zasadzie to lubię współczesną architekturę, boleję jednak nad tym, że ma ona taki kłopot z budowlami sakralnymi. Jest oczywiście w świecie kilka udanych, a nawet genialnych realizacji współczesnych świątyń (żeby wspomnieć tylko słynną kaplicę Le Corbusiera w Ronchamp), jednakże projektów chybionych jest niewspółmiernie więcej. Szczególnie dobrze widać to w naszym kraju, gdzie większość nowych świątyń budowana jest albo w eklektycznej pseudo-historyzującej manierze, albo w stylu "barakowym". Architektom wydaje się widocznie, że aby zaprojektować kościół wystarczy dowolnie połączyć różne historyczne elementy z różnych epok, traktując je ze skrajną dezynwolturą, albo też wystarczy zaprojektować halę sportową lub supermarket i na szczycie umieścić krzyż. Tymczasem niektóre udane projekty pokazują, że można też inaczej.


Podczas mojego pobytu we Włoszech natknąłem się na nowy kościół, który naprawdę bardzo mi się spodobał. Znajduje się on w Toskanii, ok. 30 km na południe od Florencji, przy miejscowości zwanej Incisa, w dolinie rzeki Arno. Sama świątynia należy jednak do Loppiano, miasteczka-osiedla będącego centrum formacyjnym znanego na całym świecie zdumiewającego Ruchu Focolare. Kościół zaprojektowany został i wykonany przez studio artystyczne Ruchu o wdzięcznej nazwie Centro Ave (warto kliknąć na odnośnik i zobaczyć inne ich dzieła).





Architektura kościoła nie jest może jakoś wyjątkowo awangardowa, ujmuje jednak swoją prostotą i elegancją. Co najważniejsze, stwarza bardzo dobre warunki do modlitwy i celebracji liturgicznych, a przecież taka jest funkcja właściwa tej budowli.



Podczas Mszy świętej można się tu poczuć jak w prawdziwej wspólnocie, czemu pomaga układ nawy i prezbiterium. Wszyscy zgromadzeni są wokół ołtarza, jak rodzina wokół świątecznego stołu. Wszystkie twarze są widoczne i rozpoznawalne, nikt nie jest wykluczony.





Szczególny nastrój wprowadzają witraże oraz fakt, że świątynia umieszczona jest na wzgórzu i nie jest zasłonięta innymi budynkami. Dzięki temu światło może swobodnie przenikać przez szyby witrażowe, co sprawia, że wygląd wnętrza zmienia się w zależności od pogody, pory dnia i roku. Daje to naprawdę interesujące efekty.


W budowli widać też dbałość o zgodność z zaleceniami przepisów liturgicznych Kościoła, a także o wymowę ideową, opartą na pogłębionej teologii. Oficjalna kościelna nazwa Ruchu Focolare to "Dzieło Maryi", a sama świątynia jest Sanktuarium Maryji Theotokos (z greckiego "Bożej Rodzicielki"). Już zewnętrzna bryła nawiązuje do płaszcza Maryi, pod którym chronią się wierni. Nie bez znaczenia jest też teologiczna nauka o Maryi jako modelu Kościoła.


Jednakże wewnątrz w centrum jest ołtarz Chrystusa oraz tabernakulum (co ciekawe - i uzasadnione - ukryte nieco za szybą witrażową odsuwaną na czas komunii świętej). Sanktuaryjny obraz Maryi z Dzieciątkiem - dosyć nietypowy, bo powstały w Indiach - znajduje się w miejscu godnym, widocznym i odpowiednio zaznaczonym, jednakże z boku i w dodatku z tyłu kościoła. Z czymś takim nie spotkałem się w żadnym sanktuarium maryjnym.


Okazuje się, że współczesne sanktuarium maryjne nie musi być takim monstrualnym potworem, jak Licheń. Naprawdę można inaczej. Miejsca takie, jak kościół w Loppiano dodają otuchy. Cieszy to, że także i dzisiaj powstają naprawdę udane sakralne realizacje architektoniczne. Oby było ich coraz więcej - także w Polsce.

piątek, 10 września 2010

Monk's House Virginii Woolf w Rodmell


Jestem już w Toskanii i codziennie zmagam się z językiem włoskim, marząc jednocześnie o tym, by wybrać się wreszcie do Florencji, która jest "tuż za rogiem" (niespełna 30 km). Tymczasem wracam myślą do mojego pobytu w Anglii i chciałbym teraz opowiedzieć krótko o ważnej dla mnie wizycie. Odbyła się ona w strugach deszczu (po raz pierwszy Brytania zechciała mnie uraczyć przysłowiową "angielską pogodą"), ale akurat w ten jeden dzień nie przeszkadzało mi to zbytnio. Wyprawę tę odbyłem bowiem będąc w nastroju nieco smutnym i poważnym, żeby nie powiedzieć podniosłym i nabożnym. Jej celem był ostatni dom Virginii Woolf, zwany Monk's House, który znajduje się w Rodmell, malutkiej wiosce gdzieś pomiędzy Lewes a Brighton. To właśnie tutaj Virginia spędziła ostatnie miesiące swojego życia, utopiła się w pobliskiej rzecze Ouse, tutaj wreszcie spoczęły jej prochy, a później także prochy jej kochanego męża, Leonarda.

Przed Monk's House

Rodmell to naprawdę malutka wioseczka: dosłownie dwie ulice na krzyż, jeden całkiem przyjemny pub, przystanek autobusowy i tablica ogłoszeń. Nic dziwnego, że pisarka czuła się tu nieraz odcięta od świata. Przy ulicy ciąg uroczych domków, a wśród nich ten jeden, tak dla mnie ważny. Monk's House od ulicy nie prezentuje się specjalnie okazale, a i z drugiej strony bardziej zachwyca rozległy ogród, niż sam budynek.


Jeden z domów w Rodmell

Jednakże to przede wszystkim wnętrza zdumiewają. Zachowany został ich oryginalny charakter, z czasów, gdy mieszkało tu małżeństwo literatów. Ma to znaczenie nie tylko sentymentalne, ale i estetyczne. Jak się bowiem okazuje, owi mieszkańcy, z pomocą rodziny i przyjaciół z grupy Bloomsbury, nie tylko sami te wnętrza urządzili, ale i sami wykonali lub przekształcili znajdujące się tam przedmioty (łatwo można rozpoznać tu rękę Vanessy Bell, malarki i siostry Virginii). To oni własnoręcznie pomalowali meble i ściany, lampy, naczynia i parawany. To oni zdobili tkaniny i obicia haftami i różnymi aplikacjami. Tak sobie myślę, że trzeba sporo pewności siebie, a nawet odwagi, by zdecydować się na taki krok. Efekt jest jedyny w swoim rodzaju. Niezwykłe połączenie prostoty i wyrafinowania, skromności i elegancji. A przy tym cóż za oryginalność! (Zrobiłem tam mnóstwo zdjęć - aż trudno wybrać, które zamieścić na blogu).

Wyrównaj do środkaSalon

Jadalnia

Sypialnia Virginii

Sypialnia Virginii













Dom i ogród zwiedzać można swobodnie, snując się w dowolnie wybranym przez siebie kierunku - co bardzo mi odpowiadało. Przydałby się tam jednak jakiś przewodnik, który podałby najbardziej podstawowe fakty o pobycie państwa Woolf tutaj, a może i sypnął garścią ciekawych anegdotek - trochę mi tego brakowało. Nie zaszkodziłby też jakiś mały sklepik z pamiątkami.

Ogród


Dom od strony ogrodu

Pomimo że, o dziwo, było tam naprawdę sporo odwiedzających, bez większego problemu można było znaleźć zaciszne miejsce, by pobyć samemu ze swoimi myślami: czy to w altance, czy w "domku ogrodnika", albo też obok sadzawki lub przy nagrobkach Leonarda i Virginii.













Nagrobki Leonarda i Virginii

Spacerując po ogrodzie ze zdumieniem odkryłem, że sąsiaduje on z małym kościołem i cmentarzem. Cóż to było za zaskoczenie, gdy nagle zza drzew ogrodu Virginii wychyliła się strzelista wieża kamiennej świątyni.




Natchnęło mnie to nie tylko do rozmyślań na temat życia, śmierci i samobójstwa, ale także do tego, by przejść szlakiem "ostatniej drogi" Virginii nad rzekę Ouse, w której odebrała sobie życie. Pomimo niesprzyjającej pogody wybrałem się na ten "spacer". Sama rzeka robi spore wrażenie, niestety jej otoczenie musiało mocno ulec zmianie przez te lata, które minęły od czasów Virginii. Wokoło jest po prostu brzydko (błoto, puste pola, autostrada, jakieś maszyny), a w dodatku usypane tam wysokie i strome wały nie pozwalają na to, by zejść i dotknąć tafli wody. Choć pewnie leżące wszędzie wokół duże kamienie nie jedną osobę musiały już kusić... Ja zmarznięty i mokry wolałem poszukać schronienia w przytulnym pubie.

Ostatnia droga Virginii Woolf


Rzeka Ouse

Nie ukrywam, że wyprawa ta była dla mnie ważna i wręcz wzruszająca. Chociaż nie tak beztroska i przyjemna, jak wycieczki do Canterbury i Oxfordu, to na pewno zapamiętam ją na bardzo długo. Bo pewnie już tam nie wrócę.