Tak się złożyło, że ostatnio obejrzałem w odstępie zaledwie kilku dni dwa filmy pełne fantazji: jeden przeznaczony rzekomo dla dorosłych, a drugi ponoć dla dzieci. Oba okazały się być czymś innym niż zapowiadano. Oba jak dwa zupełnie różne światy.
*
Pierwszym z tych filmów jest najnowszy megahit kasowy Avatar Jamesa Camerona. Tytuł ten zapowiadany był jako prawdziwa cezura w historii kina, rewolucja w świecie X Muzy. Miały to sprawić przede wszystkim niespotykane dotychczas na taką skalę trójwymiarowe efekty specjalne, ale i podjęta tematyka zadająca pytania o granice ekspansji rodzaju ludzkiego oraz jego dominacji nad (wszech)światem. Oczywiście trzeba by było być bardzo naiwnym, by oczekiwać od Camerona jakiejś małej rozprawy filozoficznej. Wiadomo było, że będziemy mieć do czynienia z kawałkiem dobrej rozrywki w stylu science-fiction, może z jakimś drugim dnem. Z takim też nastawieniem wybrałem się do IMAXA - nie chciałem się rozczarować zbyt wygórowanymi oczekiwaniami.
Początek był naprawdę obiecujący. Dobry pomysł i punkt wyjściowy dla historii, oszałamiające efekty i koncepcje plastyczne wykreowanych cyfrowo światów i stworzeń. Niestety im dalej w ten długi film, tym bardziej człowiek przyzwyczajał się do efektów i tym bardziej fabuła przypominała film instruktażowy "jak nakręcić typowy hollywoodzki hit kasowy". Co ja mówię: Avatar jest wręcz modelowym przykładem takiego podejścia do kina. Jakby twórcy pisali scenariusz z podręcznikiem w ręku: kolejne punkty kulminacyjne, rozwój akcji, ewolucja postaci - wszystko tak przewidywalne, że aż zęby bolały. Nie mogłem wręcz powstrzymać się od głośnego śmiechu słysząc kolejne sztampowe kwestie oraz oglądając trywialne rozwiązania fabularne. Ten obraz nieświadomie ociera się o pastisz. Fakt, szybkość akcji i efekty trochę próbują to maskować, ale nie na wiele to się zdaje.
Wrażenie powtarzalności potęgują też takie pozornie niewiele znaczące, a jednak ważne elementy, jak np. obsadzenie w roli pani profesor Sigourney Weaver (która powtarza tu w jednej roli swoje poprzednie wcielenia z Gorylów we mgle i filmów o Obcych), a także rozwiązania wizualne jakby rodem z filmów Hayao Mizayakiego. Zresztą całe ekologiczne przesłanie filmu Camerona to taki "Mizayaki dla ubogich". Aż dreszcz ekscytacji przechodzi przeze mnie, gdy pomyślę sobie co ten japoński twórca mógłby zrobić z tego materiału.
Nie, nie zawiodłem się tym filmem, gdyż nie oczekiwałem wiele. Rozrywka dla wielu zapewne przednia. Mnie przynajmniej nie zmęczył i nie znudził - nie miałem problemów z dotrwaniem do końca seansu. Oceniam jednak film zaledwie na 5 w skali do 10 - a to i tak dodając już ekstra punkty za efekty. Niezbyt mądra bajka dla dzieci.
*
Filmem, który chcę zestawić z Avatarem jest najnowsze dzieło Spike'a Jonze'a (jednego z najciekawszych współczesnych twórców filmowych), a mianowicie Where the wild things are (Gdzie mieszkają dzikie stwory). Polski dystrybutor wycofał się z wprowadzenia tego tytułu do naszych kin (mimo, że zapowiadana już była data premiery) i choć uważam to za tchórzostwo i dużą porażkę, to jednak trochę rozumiem to posunięcie. Film ten miał zresztą podobne kłopoty w USA, gdzie po pierwszych projekcjach został gruntownie przemontowany na życzenie studia filmowego (mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się na DVD wersji reżyserskiej). Pomimo tych zabiegów jest to w dalszym ciągu obraz trudny - "nie wiadomo dla kogo". Czy na pewno dla dzieci? A może jednak dla dorosłych? Bo przecież chyba nie dla nastolatków? Ale po kolei.
Where the wild things are jest ekranizacją cenionej i nagradzanej książeczki obrazkowej dla dzieci autorstwa Maurice'a Sendaka. Książeczka ta liczy niewiele stron - w tym tylko kilka zdań tekstu. Twórcom udało się zaadaptować ją do rozmiaru pełnometrażowego filmu kinowego. A zrobili to po mistrzowsku.
Jest to film absolutnie dziki (jak tytułowe stwory), w którym nie ma za grosz tego, co zwykle znajdujemy w filmach dziecięcych i familijnych: ani grama słodyczy, sentymentalizmu, happy endu etc. Pod tym względem jest to absolutne przeciwieństwo banalnego i przewidywalnego Avatara. Film Jonze'a cały czas zaskakuje - i to już na poziomie fabuły. Bohaterem jest naprawdę niegrzeczny chłopiec, Max. Wplątuje się w sytuację, którą tylko z pewnym wysiłkiem nazwać możemy przygodą. Co więcej, nie jest ona wyraźnie uzasadniona ani w sposób racjonalny (sen, wyobraźnia dziecka), ani magiczny (podróż do innego świata, czary etc.). Tak naprawdę nie jest uzasadniona ani wyjaśniona w żaden sposób. Czysta anarchia. ;)
Stwory z którymi ma chłopiec do czynienia są niby okrągłe i puchate, ale tak jak wszystko w tym nietuzinkowym filmie, zupełnie nie takie, jak byśmy oczekiwali. Są wręcz ostentacyjnie brzydkie, a i charakterki mają paskudne. Są ukazane bez zahamowań: z pełnym rozmachem neurotyczne, zakompleksione, agresywne, smutne i groźne. Bezczelny chłopiec, ratując swoją skórę, za pomocą kłamstw (ale i dzięki brawurze oraz obezwładniającej bezpośredniości) staje się ich samozwańczym królem. Stwory nie chcą być już smutne i wyalienowane, tęsknią za bliskością, czułością, jednością, a nowy król próbuje rozwiązać ich liczne problemy. I gdy już, już wydaje się, że wszystko zmierzać zaczyna ku jakiemuś pozytywnemu rozwiązaniu (tak pewnie by było, gdyby za film wziął się ktoś pokroju Camerona)... nie dzieje się nic. Nic się nie udaje. Misja chłopca jest w sumie porażką. Gdy odchodzi, zostawia za sobą wszystko w zasadzie tak, jak było, o ile nie w gorszym jeszcze stanie. Choć może coś się jednak w stworach i w samym chłopcu zmieniło? Tego jednak nie możemy być pewni - film nie daje nam żadnych pocieszeń. No, może poza słowami: "Jesteś pierwszym królem, którego nie zjedliśmy".
Film aż skrzy się od nieco irrealnego, a nawet czarnego humoru - raz po raz wybuchałem szczerym, głośnym śmiechem (zupełnie innym niż na Avatarze). Podobnie jak w Avatarze są w nim mistrzowskie efekty specjalne, jednak zupełnie innego rodzaju. W filmie Camerona te efekty miało być widać - im ich więcej, tym lepiej. Tutaj są one umiejętnie maskowane przez twórców, jakby się ich nawet trochę wstydzili i chcieli je ukryć - jak za dobrych starych czasów, gdy chodziło o to, by uzyskać złudzenie rzeczywistości, a nie olśnić sztucznie wykreowanymi pikselowymi rzeczywistościami z komputera. Aktorstwo rewelacyjne: grający chłopca w wilczej skórze (dosłownie!) Max Records jest małym objawieniem, a głosów stworom udzielali chociażby James Gandolfini (Rodzina Soprano), Lauren Ambrose (Sześć stóp pod ziemią), Forest Whitaker (Ghost Dog) i Paul Dano (Aż poleje się krew).
Cały film jest zadziorny i dziki, nie tylko za sprawą opowiedzianej historii, ale i kapitalnej, "niegrzecznej" muzyki, która pasowała jak ulał do świetnych, ruchliwych i roztrzęsionych zdjęć (posłuchajcie tylko takich utworów jak Animal lub Dirt Clod Fight!).
[Uwaga: do filmu wydano dwie płyty - jedną z muzyką instrumentalną Cartera Burwella, a drugą z piosenkami Karen O And The Kids. Poniżej można posłuchać utworu Capsize.]
Wszystkie elementy filmu świetnie się ze sobą dopełniają i dają w efekcie dzieło jedyne w swoim rodzaju. No, a cóż to za rodzaj - by wrócić do początkowego pytania? Film dla dzieci, dla dorosłych, familijny? Przede wszystkim film nie dla każdego. Na pewno dla niektórych dzieci i dla niektórych dorosłych. Oglądałem go na zwykłym seansie w jednym z londyńskich kin, na którym zarówno dzieci, jak i dorośli śmiali się w głos, a na końcu bili brawo. Ale też Anglicy mają wielką tradycję oryginalnych i nietuzinkowych opowieści dla dzieci. Where the wild things are na pewno spodoba się tym dorosłym, którzy nie zabili w sobie jeszcze niegrzecznego dziecka oraz nieposkromionej niczym fantazji. Tym, którzy lubią być zaskakiwani i czasem czegoś nie pojmować - po to także, by trochę pomyśleć. Polubi też ten film wiele dzieci, które przecież nie są takie, jak chcieliby je widzieć dorośli. Bo przecież dzieciom nie jest obcy strach, smutek, kompleksy, gniew, zazdrość... Ten film pozwala zbliżyć się do tych paskudnych, kosmatych stworów. Nie, nie oswoić je - bo to nie jest jeszcze możliwe. Ale przynajmniej nie dać się zjeść.
A mnie "Avatar" bardzo się spodobał, właśnie dlatego, że nastawiałam się tylko i wyłącznie na obejrzenie efektów specjalnych. Te mnie nie zawiodły, chyba nigdy nie widziałam tak dobrych.
OdpowiedzUsuńOglądałam kiedyś w kinie trailery "Where the wild thinghs are", ale szczerze mówiąc niewiele mówiły o treści filmu, a już na pewno nie sugerowały, że jest "niegrzeczny".
Mnie niedawno bardzo spodobał się "Odlot" ("Up!") - tym razem nie ze względu na animację, ale na przesłanie.
Tak przeczuwałam, że Avatar to nie jest coś dla mnie, bo "efekty specjalne" to nie to, czego szukam w kinie. Jednak zaintrygowałeś mnie tym drugim filmem, nie wiem czy miałabym ochotę go oglądać, ale wizualnie nasuwa skojarzenia z "Przyjaciółmi wesołego diabła" - pamiętasz?
OdpowiedzUsuń@Elenoir: Mnie w sumie też "Avatar" nie zawiódł, bo podobnie jak ty, nastawiłem się głównie na efekty. Trudno jest mi go jednak ocenić jako dobry film. Co najwyżej o.k.
OdpowiedzUsuńTrailer "Where the wild things are" rzeczywiście zupełnie nie oddaje charakteru filmu - stąd pewne głosy rozczarowania tych widzów, którzy postanowili film obejrzeć pod wpływem zwiastuna. A zwiastun ten to po prostu polityka producentów i studia filmowego, którzy chcą zachęcić masowego widza i ratować te pieniądze, które wyłożyli na produkcję. Podobnie sytuacja ma się z ekranizacją "Drogi" Cormaca McCarthy - pierwsze zwiastuny utrzymane były w stylu "2012" i tym podobnych filmów katastroficznych (porażka!), co podobno zupełnie nie odpowiada charakterowi filmu.
"Odlot" podobał mi się bardzo. Parę słów na jego temat pojawi się już niedługo na tym blogu w podsumowaniu filmowym roku.
@czara: O, tak - Piszczałka z "Przyjaciela wesołego diabła" to też było moje pierwsze skojarzenie. :) Uwielbiałem ten film w dzieciństwie. A tak swoją drogą chętnie bym go kiedyś obejrzał. Ciekawy jestem czy jest gdzieś dostępny.
Och, juz sie nie moge doczekac, az wybiore sie na "Where the Wild Things Are"! Narobiles mi smaka swoja recenzja :) Niedawno bylam na wystawie ilustracji dzieciecych w jednej z galerii londynskich, ktora wszystkie te ilustracje takze sprzedaje. Bylo kilka oryginalnych wlasnie z owej ksiazki Sendaka, ktora tu znaja wszystkie dzieci. Czy ona w ogole zostala wydana po polsku?
OdpowiedzUsuńJa tez pamietam Piszczalke! Uwielbialam te bajke!
Wystawa ilustracji, na której można je jeszcze nabyć? Rewelacja! Wiesz, Chichiro, tak mi się marzy, żeby sobie kiedyś założyć prywatną kolekcję oryginalnych ilustracji tego typu lub przynajmniej samych książek. Podejrzewam jednak, że u nas w Polsce nigdzie czegoś takiego nabyć nie można. No, ale to może oznaczać, że wiele jest jeszcze do kupienia. ;) W tym temacie polecam pismo "Ryms" - stronę internetową znajdziesz mojej linkowni "Polecam".
OdpowiedzUsuńI jeszcze zapomniałem dodać, że nie, książka nie została wydana po polsku.
OdpowiedzUsuń1) też mi się od jakiegoś czasu marzy prywatna wystawa z ilustracjami do niektórych książek dziecięcych... bosz... jak cudnie by pokój wyglądał... dlaczego nikt nie zbija na tym kasy?
OdpowiedzUsuń2) Avatar podobał mi się, ale podobnie jak Ty, szłam ze względu na efekty... ale na końcu nie płakałam:P
3) Przyznaję, że nie wiem, czy "Where the wild things are" weszło w końcu do polskich kin. Szkoda, ze nie napisałeś o jakie kontrowersje i problemy chodziło.
ad. 1) Klasyczne ilustracje książeczek sprawdzają się w pokoju dziecinnym jak najbardziej. Parę lat temu kupiłem w jednym z "charity shops" w Londynie kilka oprawionych reprodukcji ilustracji Sheparda do "Kubusia Puchatka". Do dzisiaj wiszą w pokoju mojej o 20 lat młodszej siostrzyczki. :)
OdpowiedzUsuńad. 2) Co mam rozumieć przez to, że nie płakałaś? Nie żałowałaś, że poszłaś do kina, czy to, że się nie wzruszyłaś?
ad. 3) Nie, film nie wszedł do polskich kin i podejrzewam, że już nie wejdzie. Liczę jednak na DVD - i to na dobre wydanie (może dwupłytowe?). Film w zachodnich wydaniach ma mnóstwo dodatków, w tym jedną rzecz rewelacyjną: niemal półgodzinny animowany film "Higglety Pigglety Pop!" wg innej książeczki Sendaka. Rzecz to nie byle jaka, bo zrealizowana przez Chrisa Lavisa i Maćka Szczerbowskiego (cudowna "Madame Tutli-Putli"), z głosami samej Meryl Streep i Forresta Whitakera! Więcej można dowiedzieć się np. pod tymi linkami (są zdjęcia i fragmenty filmu):
- http://www.slashfilm.com/2010/02/16/photos-and-video-from-the-spike-jonze-produced-short-film-higglety-pigglety-pop-or-there-must-be-more-to-life/
- http://weloveyouso.com/2010/02/where-the-wild-things-are-video-giveaway/
No, ale popłynąłem z tematem - wybacz!
Co do kontrowersji i problemów - film okazał się zbyt straszny i niezrozumiały dla dzieci, więc podobno go przemontowywali. Patrząc jednak na wersję finalną, wydaje się jednak, że zmiany nie były chyba zbyt poważne. Zresztą twórcy milczą na ten temat i wydaje się, że nie mają z tym problemu - a Spike Jonze to reżyser bardzo niezależny, który potrafi sporo przeforsować u producentów (vide jego inne filmy). Zresztą wersja ostateczna jest w pełni satysfakcjonująca. :)
ad 2) Kiedy Avatar wszedł do kin w Stanach, ludzie po filmie wychodzili i płakali, że nie ma takiego świata:)
OdpowiedzUsuńad 3) "Straszny dla dzieci"... czyli podobnie jak w przypadku Sendaka...
Spike'a znam z Adaptacji i Być Malkovichem... dla mnie trochę to filmy rozlazłe... ale przynajmniej aspirujące do bycia ambitnymi.
ad 2) No, tak. Dzięki za uściślenie. A tak swoją drogą, powinni zrobić "T-shirty dla wolności": "Nie płakałem na Avatarze". ;)
OdpowiedzUsuńad 3) Tak, te dwa filmy to dwa najważniejsze jego dokonania. Rozlazłe, czy nie, pokazują dobrze jak nietypowy to twórca.
Od paru dni mamy film w Polsce na DVD i Blue-Rayu. Sprawiłem sobie już tę płytę, ale niestety dodatki w DVD dosyć skromne i przez to rozczarowują. Ale najważniejsze, że jest sam film. Niedługo obejrzę go wspólnie z 10-letnią siostrą. Ciekawe jak go odbierze.
OdpowiedzUsuń