Jestem już w Toskanii i codziennie zmagam się z językiem włoskim, marząc jednocześnie o tym, by wybrać się wreszcie do Florencji, która jest "tuż za rogiem" (niespełna 30 km). Tymczasem wracam myślą do mojego pobytu w Anglii i chciałbym teraz opowiedzieć krótko o ważnej dla mnie wizycie. Odbyła się ona w strugach deszczu (po raz pierwszy Brytania zechciała mnie uraczyć przysłowiową "angielską pogodą"), ale akurat w ten jeden dzień nie przeszkadzało mi to zbytnio. Wyprawę tę odbyłem bowiem będąc w nastroju nieco smutnym i poważnym, żeby nie powiedzieć podniosłym i nabożnym. Jej celem był ostatni dom Virginii Woolf, zwany Monk's House, który znajduje się w Rodmell, malutkiej wiosce gdzieś pomiędzy Lewes a Brighton. To właśnie tutaj Virginia spędziła ostatnie miesiące swojego życia, utopiła się w pobliskiej rzecze Ouse, tutaj wreszcie spoczęły jej prochy, a później także prochy jej kochanego męża, Leonarda.
Rodmell to naprawdę malutka wioseczka: dosłownie dwie ulice na krzyż, jeden całkiem przyjemny pub, przystanek autobusowy i tablica ogłoszeń. Nic dziwnego, że pisarka czuła się tu nieraz odcięta od świata. Przy ulicy ciąg uroczych domków, a wśród nich ten jeden, tak dla mnie ważny. Monk's House od ulicy nie prezentuje się specjalnie okazale, a i z drugiej strony bardziej zachwyca rozległy ogród, niż sam budynek.
Jednakże to przede wszystkim wnętrza zdumiewają. Zachowany został ich oryginalny charakter, z czasów, gdy mieszkało tu małżeństwo literatów. Ma to znaczenie nie tylko sentymentalne, ale i estetyczne. Jak się bowiem okazuje, owi mieszkańcy, z pomocą rodziny i przyjaciół z grupy Bloomsbury, nie tylko sami te wnętrza urządzili, ale i sami wykonali lub przekształcili znajdujące się tam przedmioty (łatwo można rozpoznać tu rękę Vanessy Bell, malarki i siostry Virginii). To oni własnoręcznie pomalowali meble i ściany, lampy, naczynia i parawany. To oni zdobili tkaniny i obicia haftami i różnymi aplikacjami. Tak sobie myślę, że trzeba sporo pewności siebie, a nawet odwagi, by zdecydować się na taki krok. Efekt jest jedyny w swoim rodzaju. Niezwykłe połączenie prostoty i wyrafinowania, skromności i elegancji. A przy tym cóż za oryginalność! (Zrobiłem tam mnóstwo zdjęć - aż trudno wybrać, które zamieścić na blogu).
Dom i ogród zwiedzać można swobodnie, snując się w dowolnie wybranym przez siebie kierunku - co bardzo mi odpowiadało. Przydałby się tam jednak jakiś przewodnik, który podałby najbardziej podstawowe fakty o pobycie państwa Woolf tutaj, a może i sypnął garścią ciekawych anegdotek - trochę mi tego brakowało. Nie zaszkodziłby też jakiś mały sklepik z pamiątkami.
Pomimo że, o dziwo, było tam naprawdę sporo odwiedzających, bez większego problemu można było znaleźć zaciszne miejsce, by pobyć samemu ze swoimi myślami: czy to w altance, czy w "domku ogrodnika", albo też obok sadzawki lub przy nagrobkach Leonarda i Virginii.
Nagrobki Leonarda i Virginii
Spacerując po ogrodzie ze zdumieniem odkryłem, że sąsiaduje on z małym kościołem i cmentarzem. Cóż to było za zaskoczenie, gdy nagle zza drzew ogrodu Virginii wychyliła się strzelista wieża kamiennej świątyni.
Natchnęło mnie to nie tylko do rozmyślań na temat życia, śmierci i samobójstwa, ale także do tego, by przejść szlakiem "ostatniej drogi" Virginii nad rzekę Ouse, w której odebrała sobie życie. Pomimo niesprzyjającej pogody wybrałem się na ten "spacer". Sama rzeka robi spore wrażenie, niestety jej otoczenie musiało mocno ulec zmianie przez te lata, które minęły od czasów Virginii. Wokoło jest po prostu brzydko (błoto, puste pola, autostrada, jakieś maszyny), a w dodatku usypane tam wysokie i strome wały nie pozwalają na to, by zejść i dotknąć tafli wody. Choć pewnie leżące wszędzie wokół duże kamienie nie jedną osobę musiały już kusić... Ja zmarznięty i mokry wolałem poszukać schronienia w przytulnym pubie.
Nie ukrywam, że wyprawa ta była dla mnie ważna i wręcz wzruszająca. Chociaż nie tak beztroska i przyjemna, jak wycieczki do Canterbury i Oxfordu, to na pewno zapamiętam ją na bardzo długo. Bo pewnie już tam nie wrócę.
Bardzo fajna wyprawa. Zawsze piszesz o Virginii z takim szacunkiem... :)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę:) dziekuję, że dzielisz się wrażeniami:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Świetne sprawozdanie :)
OdpowiedzUsuńTrochę nawet zazdroszczę tej wycieczki.
Oczywiście, czekam na wiadomości z Toskanii!
Pozdrawiam wszystkich. Postaram się coś jeszcze napisać o Anglii i może o Włoszech.
OdpowiedzUsuństaram sie znalezc jakas nic porozumienia z Toba, no ale ciezko :)
UsuńŚwietna relacja! Nie udało mi się dotrzeć w tamto miejsce jeszcze, ale zdecydowanie muszę się wybrać. Zaskakujące jak świetnie zachowuje się w Wielkiej Brytanii domy, w ktróych żyli pisarze (może za wyjątkiem Wilde'a...) W kwietniu byliśmy w Lake District i tam wybraliśmy się do domu Beatrix Potter. Wszystko zachowane do najmniejszego szczegółu tak, jak było za życia autorki. Dom był w środku zaskakująco ciemny - małe pokoiki, małe okna i to w dodatku wychodzące głównie na północ. Nic dziwnego, że pracując tam Potter zabawiła się kłopotów ze wzrokiem.
OdpowiedzUsuńDom Woolf wygląda na bardzo przytulny. Uwielbiam te regaly wbudowane w ściany.
Mam nadzieję, że napiszesz coś wkrótce o Włoszech. Jestem bardzo ciekawa Twoich wrażeń. Udanego kursu!
Fajnie jest spełnić swoje marzenie:) Ładny zakątek. Gdybym mieszkała w takich okolicznościach przyrody, to może też zostałabym pisarką:))
OdpowiedzUsuńSwietnie ze dzięki Tobie mozna było zwiedzic to miejsce. Zachowane faktycznie wspaniale, a ze sklepu z pamiatkami nie ma to może i lepiej? bardziej w stylu Virginii? Za to moglaby byc ksiegarnia, a może jest?
OdpowiedzUsuńPisząc o sklepiku z pamiątkami miałem na myśli właśnie coś w stylu księgarni, gdzie można by było kupić trudno dostępne gdzie indziej wydawnictwa, ewentualnie jakieś pocztówki, obrazki, plakaty, zakładki do książek, może kubki lun filiżanki. Na pewno nie jakieś misie pluszowe, czy breloczki. Niestety nic takiego tam nie ma.
OdpowiedzUsuńDziękuję Wam wszystkim za komentarze!
I mnie bardzo się podoba relacja! Ciągle marzę też, że udam się do Charleston, bo moja fascynacja grupą Bloomsbury nie tylko nie ustaje, ale na dodatek podsycana jest ciekawą wystawą w Krakowie. Pozdrawiam gorąco i czekam na zapiski włoskie (bardziej niż na angielskie, bo trochę słońca przyda się jeszcze przed zimą!)
OdpowiedzUsuń"To właśnie tutaj Virginia spędziła ostatnie miesiące swojego życia, utopiła się w pobliskiej rzecze Ouse, tutaj wreszcie spoczęły jej prochy, a później także prochy jej kochanego męża, Leonarda"
OdpowiedzUsuńAle dlaczego tak negatywnie? VW w tym domku przeżyła także wiele pięknych chwil, a wakacje w Rodmell były prawdziwym wytchnieniem od zgiełku Londynu. :) Dla mnie, gdy myślę "Monk's House", pierwszym skojarzeniem jest szczęście. Może nie postawiłabym znaku równości między nim, a Talland House, ale są dla mnie "w okolicy".
No i jeszcze jestem zmuszona pospamować :) bo szukam kontaktu jakiegokolwiek i szukam, no i nie widzę, to w komentarzach piszę. Mogłabym zapożyczyć zdjęcia do materiału o Monk's House, z podpisem, od kogo? :)
OdpowiedzUsuńAle było też chyba trochę tak, że czuła się tu nieco odcięta od świata. Przecież ona kochała zgiełk Londynu, a ta cisza i ten spokój chyba nie zawsze były jej na rękę.
OdpowiedzUsuńNapisz do mnie na adres: muminek79 @ gmail.com. Chętnie podzielę się moimi zdjęciami, chociaż nie są one profesjonalne. Proszę też o informację co to za materiał i czy ma to być gdzieś publikowane. "Do zobaczenia na mailu".
Dziękuję za ten wpis, za zdjęcia. Uwielbiam Virginię, a dzięki Tobie mogłam chwilę pobyć tam, gdzie ona. Aż mam ciarki
OdpowiedzUsuńNie ma za co. Niedawno wysłałem kilkadziesiąt zdjęć z tego miejsca autorce strony o Virginii http://virginiawoolf.ekslibris.net/ i przynajmniej część z nich powinno się tam wkrótce ukazać.
OdpowiedzUsuńDziękuję, że się tu odezwałaś, Mag. Twój blog już dodałem do ulubionych. :)
Super zdjęcia. Uwielbiam Virginię! Bardzo chciałabym zobaczyc kiedyś to miejsce. Dzięki za zdjęcia. Niestety, na linku, o którym piszesz powyżej nie mogę znaleźć innych, może jeszcze ich tam nie ma?
OdpowiedzUsuńEva
Myślę, że kiedyś pojawi się na tamtej stronie choć część zdjęć. Wbrew pozorom do Rodmell nie jest trudno się dostać i będąc np. w Londynie spokojnie można poświęcić dzień, by się tam wybrać. Ja żałuję, że nie wybrałem się jeszcze do Charleston, gdzie jest jeszcze ciekawszy dom związany z Grupą Bloomsbury - taki "dom-dzieło sztuki". Ale mnie bardziej zależało na samej Virginii i miejscu tak ważnym w jej biografii. No, ale teraz mam kolejny powód, by się jednak kiedyś tam wybrać.
OdpowiedzUsuńUf! W końcu wrzuciłam tekst, a w zasadzie: zdjęcia oprawione w tekst. :) http://virginiawoolf.ekslibris.net/Varia/Domy-Virginii-Monks-House
OdpowiedzUsuńŚwietna notka, Karolino! Wreszcie moje nieporadne zdjęcia otrzymały odpowiedni komentarz i oprawę. :)
OdpowiedzUsuńzostawie jeszcze jeden komentarz, moze akurat :)
OdpowiedzUsuńzostawiam Ci moj adres email, jak to odczytacz to sie odezwij. paulinagula1@wp.pl
OdpowiedzUsuńpozdrawiam.
nie wiem dlaczego adres wyswietla sie zle powinno byc: paulinagula1@wp.pl
Usuńi tak jest zle paulinagula1(małpa)wp.pl
Usuńzostawie gg, bo zamiast 1 w adresie pojawia sie 7. gg: 13758771
OdpowiedzUsuńhaha.wszystkie cyferki pomieszane. mam wiec nadzieje ze odezwiesz sie na goldenline :)
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego, ale coś ostatnio komentarze świrują. Wyglądają brzydko i nieczytelnie - wcześniej tak nie było.
UsuńOdpowiedziałem Ci na GoldenLine.