"Są książki, które sprawiają, że po ich przeczytaniu nic nie jest już takie, jak przedtem" (Cezary Wodziński)
Taką książką od niedawna stał się dla mnie monumentalny cykl Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Jest to zaiste arcydzieło, "książka totalna", ogarniająca całość życia ludzkiego i jak mało która nadająca się do tego, by stać się "Księgą Życia". Znakomicie oddają to słowa Jana Błońskiego z jego świetnego szkicu o tej powieści Widzieć jasno w zachwyceniu:
Te wzniosłe słowa naprawdę nie są przesadą. Chociaż ja czytałem Prousta nie wiosną, ale latem, stało się to i moim udziałem. Ta książka naprawdę zmienia patrzenie na rzeczywistość. Mnie uwrażliwiła na mnóstwo niuansów, które niesie z sobą rzeczywistość - zarówno naturalna, jak i społeczna. Czy to będą małe zmiany pogody lub światła słonecznego; czy to, co kryje się pod podszewką języka, jakim mówią ludzie wokół; czy też milcząca mowa gestów i spojrzeń... To cały świat, który dotychczas był dla mnie nieledwie przeczuwany. Lektura Prousta uświadomiła mi przynajmniej jego istnienie. A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Co było dla mnie olbrzymim zaskoczeniem to fakt, że raz po raz na kartach tej powieści odkrywałem siebie samego. To było wręcz niesamowite, aż ciarki przechodziły mi po plecach. Tak, jakby ktoś spisał moje odczucia, myśli, doświadczenia, lęki... Nie znaczy to, że w każdym szczególe zgadzałem się z narratorem, który nota bene dosyć często jest nieznośny i nadzwyczaj denerwujący (ta chorobliwa wręcz nadwrażliwość, czy patologiczna zazdrość). Niemniej jednak stał się on kimś tak bliskim, że czasem trudno było mi odróżnić, gdzie kończył się on, a gdzie zaczynałem się ja. Co ciekawe, kwestię tę porusza sam Proust na kartach swojego dzieła:
Niezwykle odkrywcza, a zarazem bliska była dla mnie myśl o tym, w jaki sposób odnaleźć możemy "czas utracony": poprzez dzieło sztuki. To jedyny sposób. (Czas odnaleziony, s. 215). Sztuka ma znaczenie kluczowe dla Prousta:
Chyba każdy zdaje sobie sprawę z tego, że W poszukiwaniu straconego czasu nie jest lekturą łatwą. Nie tylko ze względu na objętość dzieła, ale i poprzez bardzo specyficzny język (te niekończące się zdania!), a także monotonię, która potrafi zmęczyć (ja największy kryzys przechodziłem przy tomie trzecim). Warto jednak przebrnąć przez te momenty znużenia, nie poddawać się. Trud będzie nagrodzony stokrotnie. Bo tak naprawdę dopiero ostatni tom odsłania pełny sens całości....
Nie znaczy to, że lektura wcześniejszych tomów jest jakąś męczarnią. Co to, to nie. Jest ona na swój sposób pasjonująca. Proust jest bezlitosnym obserwatorem i rozkosznie złośliwym komentatorem - książka w wielu miejscach jest wręcz humorystyczna. Wielkim osiągnięciem autora są postaci, jakie przewijają się przez całą powieść. Są one pełnokrwiste i wielowymiarowe, najczęściej ewoluujące w miarę upływu czasu. Można się z nimi naprawdę zaprzyjaźnić. Takie osobistości, jak pan Swann, Odeta, państwo Verdurin, Baron de Charlus, Oriana de Guermantes, Robert de Saint-Loup czy Albertyna to jedne z najbarwniejszych postaci, jakie wydała literatura. Nic dziwnego, że po kilkuset stronach stają się nam wyjątkowo bliscy - im bliżej końca, tym bardziej żal ich porzucać. To zresztą jest bardzo ciekawe, że podczas kilkumiesięcznej lektury czasem miałem ochotę, by powieść się skończyła, abym mógł poczytać wreszcie coś innego, jednakże gdy ten długo wyczekiwany koniec nadszedł, żałowałem, że to już i miałem ochotę od razu zacząć lekturę od początku - z nowym rozumieniem. Jedno jest pewne: do Prousta będę wracał, bo poznawanie i smakowanie tej złożonej, wielowarstwowej powieści to zadanie na całe dojrzałe życie.
Dzieło Prousta przeczytałem w młodości. Z tej lektury, która trwała całą wiosnę, wyszedłem odmieniony. Pewnego dnia spostrzegłem, że inaczej patrzę, inaczej widzę, że świat zmienił - barwę, klimat? że odnowił się, wzbogacił, rozbłysnął... Rzadko to bywa dane człowiekowi, chociaż z przyjacielskich rozmów wiem, że ta przygoda z Proustem niejednego spotkała. Proust, raz pokochany, nie darowuje. Działa na czytelnika na znacznej głębokości ducha: u podstaw wrażliwości. Sprawia, że całe życie pozostajemy mu dłużni - ponieważ staliśmy się inni.
Te wzniosłe słowa naprawdę nie są przesadą. Chociaż ja czytałem Prousta nie wiosną, ale latem, stało się to i moim udziałem. Ta książka naprawdę zmienia patrzenie na rzeczywistość. Mnie uwrażliwiła na mnóstwo niuansów, które niesie z sobą rzeczywistość - zarówno naturalna, jak i społeczna. Czy to będą małe zmiany pogody lub światła słonecznego; czy to, co kryje się pod podszewką języka, jakim mówią ludzie wokół; czy też milcząca mowa gestów i spojrzeń... To cały świat, który dotychczas był dla mnie nieledwie przeczuwany. Lektura Prousta uświadomiła mi przynajmniej jego istnienie. A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Co było dla mnie olbrzymim zaskoczeniem to fakt, że raz po raz na kartach tej powieści odkrywałem siebie samego. To było wręcz niesamowite, aż ciarki przechodziły mi po plecach. Tak, jakby ktoś spisał moje odczucia, myśli, doświadczenia, lęki... Nie znaczy to, że w każdym szczególe zgadzałem się z narratorem, który nota bene dosyć często jest nieznośny i nadzwyczaj denerwujący (ta chorobliwa wręcz nadwrażliwość, czy patologiczna zazdrość). Niemniej jednak stał się on kimś tak bliskim, że czasem trudno było mi odróżnić, gdzie kończył się on, a gdzie zaczynałem się ja. Co ciekawe, kwestię tę porusza sam Proust na kartach swojego dzieła:
(...) Czasem kiedy czytamy nowe arcydzieło genialnego człowieka, odnajdujemy w nim z przyjemnością wszystkie własne refleksje, którymiśmy gardzili, wesołości i smutki, któreśmy dławili, cały zlekceważony przez nas świat uczuć, którego wartość odsłania nam nagle książka, gdzie go odnajdujemy. (Uwięziona, s. 266)
(...) każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie - swoim własnym. Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi, aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może. Rozpoznanie w samym sobie, przez czytelnika, tego, co mówi książka, to dowód jej prawdy (...)- i vice versa, przynajmniej w pewnej mierze, za różnicę bowiem między dwoma tekstami może ponosić często odpowiedzialność nie autor, ale czytelnik (...). (Czas odnaleziony, s. 227)
Niezwykle odkrywcza, a zarazem bliska była dla mnie myśl o tym, w jaki sposób odnaleźć możemy "czas utracony": poprzez dzieło sztuki. To jedyny sposób. (Czas odnaleziony, s. 215). Sztuka ma znaczenie kluczowe dla Prousta:
Tylko dzięki sztuce możemy wyjść poza siebie, dowiedzieć się, co widzą inni z tego świata, który jest nie ten sam co nasz, a którego krajobrazy pozostałyby dla nas tak samo nie znane jak pejzaże mogące istnieć na księżycu. Dzięki sztuce, zamiast widzieć jeden świat, nasz, widzimy, jak świat się pomnaża, ilu jest bowiem oryginalnych artystów, tyloma dysponujemy światami, które bardziej różnią się między sobą od światów krążących w nieskończoności, i choć wygaśnie ognisko, skąd emanuje świat artysty, przez wiele stuleci świat ów, czy nazywał się Rembrandt, czy też Ver Meer, wysyła nam wciąż jeszcze specjalny swój promień. (Czas odnaleziony, s. 212)
Chyba każdy zdaje sobie sprawę z tego, że W poszukiwaniu straconego czasu nie jest lekturą łatwą. Nie tylko ze względu na objętość dzieła, ale i poprzez bardzo specyficzny język (te niekończące się zdania!), a także monotonię, która potrafi zmęczyć (ja największy kryzys przechodziłem przy tomie trzecim). Warto jednak przebrnąć przez te momenty znużenia, nie poddawać się. Trud będzie nagrodzony stokrotnie. Bo tak naprawdę dopiero ostatni tom odsłania pełny sens całości....
Nie znaczy to, że lektura wcześniejszych tomów jest jakąś męczarnią. Co to, to nie. Jest ona na swój sposób pasjonująca. Proust jest bezlitosnym obserwatorem i rozkosznie złośliwym komentatorem - książka w wielu miejscach jest wręcz humorystyczna. Wielkim osiągnięciem autora są postaci, jakie przewijają się przez całą powieść. Są one pełnokrwiste i wielowymiarowe, najczęściej ewoluujące w miarę upływu czasu. Można się z nimi naprawdę zaprzyjaźnić. Takie osobistości, jak pan Swann, Odeta, państwo Verdurin, Baron de Charlus, Oriana de Guermantes, Robert de Saint-Loup czy Albertyna to jedne z najbarwniejszych postaci, jakie wydała literatura. Nic dziwnego, że po kilkuset stronach stają się nam wyjątkowo bliscy - im bliżej końca, tym bardziej żal ich porzucać. To zresztą jest bardzo ciekawe, że podczas kilkumiesięcznej lektury czasem miałem ochotę, by powieść się skończyła, abym mógł poczytać wreszcie coś innego, jednakże gdy ten długo wyczekiwany koniec nadszedł, żałowałem, że to już i miałem ochotę od razu zacząć lekturę od początku - z nowym rozumieniem. Jedno jest pewne: do Prousta będę wracał, bo poznawanie i smakowanie tej złożonej, wielowarstwowej powieści to zadanie na całe dojrzałe życie.
Wszystkie numery stron podano za wydaniem PIW-u, Warszawa 1992 (na zdjęciu).
***
A teraz coś z zupełnie innej beczki. No, prawie...
Jestem jeszcze przed lekturą Prousta. Czekam na dobry czas. Ciekawe jak na mnie wpłynie, ale jednocześnie się tego trochę lękam
OdpowiedzUsuńTak to jest, że te tak zwane Wielkie Dzieła nas onieśmielają, ale myślę, że niepotrzebnie. Przecież te książki są dla ludzi. ;) I chyba warto się z nimi zmierzyć - chociażby ze względu na to, że możemy odnaleźć prawdziwy skarb. A jeśli nam się nie spodoba - no, to cóż. Trudno. Nie ma co płakać - może to nie książka dla nas.
OdpowiedzUsuńJa tak poległem (już wiele lat temu) na "Czarodziejskiej górze" Manna oraz "Ulissesie" Joyce'a. Wiem jednak, że po prostu nie dojrzałem do tych lektur - zabrałem się za nie zbyt wcześnie. Do "Ulissesa" planuję powrócić w przyszłym roku (być może także na wakacjach) - zobaczymy co z tego wyjdzie.
Masz rację, ale chyba bardziej od tego, jak dam sobie radę z Proustem boję się, co może dziwnie zabrzmieć, wpływu tej lektury na mnie jako osobę, nie czytelnika.
OdpowiedzUsuńNa "Ulissesie" też kiedyś poległam i również planuję powrót, natomiast "Czarodziejska góra" to jedna z moich ukochanych książek.
Hmmm... Zaintrygowałaś mnie tym "wpływem na mnie jako osobę". Czyżbyś spodziewała się, że będzie to wpływ niepożądany?
OdpowiedzUsuńsnoopy, a czy Twoim zdaniem trzeba koniecznie przeczytać wszystkie tomy pod rząd? Czy czytanie w międzyczasie czegoś innego jest niewskazane?
OdpowiedzUsuńOjej, Elenoir! Trochę zaskoczyłaś mnie tym pytaniem. Ja czytałem pod rząd, bo tak chciałem - a poza tym jakoś nie przyszło mi do głowy, by czytać w tym czasie coś innego. Jest to zdecydowanie jednolita całość i ten podział na tomy wydaje mi się nawet nieco "sztuczny". Myślę jednak, że to zależy od preferencji. Można spróbować i tak.
OdpowiedzUsuńsnoopy, naprawdę różnie reaguję na książki, a one potrafią na mnie wpływać w sposób nieoczekiwany. W przypadka Prusta lękam się chyba zbyt wielkiego uwrażliwienia, co w moim przypadku może być niepożądane. Ale i tak go przeczytam (a przynajmniej taki mam plan).
OdpowiedzUsuńNo, nieźle, nieźle... Dzięki za odpowiedź, sQra!
OdpowiedzUsuńsnoopy, możliwe, że moje pytanie było trochę głupie, ale... po prostu nie lubię czytać kilku utworów tego samego pisarza pod rząd. Wolę czytać na przemian książki napisane w bardzo różnym stylu. Chyba już nie potrafię tak się zanurzyć w literaturze jak dawniej. Nie szukam w niej recept na życie czy odpowiedzi na ważkie pytania. Wątpię, by Proust wywarł na mnie tak duże wrażenie, jak na Tobie.
OdpowiedzUsuńAch, gdzie są niegdysiejsze śniegi?:)
Jeśli wolisz czytać na przemian książki napisane w bardzo różnym stylu, to trudno będzie Ci przeczytać całość pod rząd. Zresztą ja też miewałem kryzysy, bo książka jest czasami nieco monotonna. W takim razie wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli będziesz czytać to z przerwami. Zobaczysz zresztą sama, czy będziesz miała ochotę od razu na kolejny tom.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle, to wcale nie uważam, że Twoje pytanie było głupie. Poza tym to chyba trochę szkoda, że utraciłaś nieco z tej umiejętności zanurzania się w literaturze. Ja, gdy coś czytam, daję się całkowicie pochłonąć. Chociaż też raczej nie szukam w książkach "recept na życie".
Do Prousta się zabieram "od zawsze". Z różnych cytatów, opinii, przytoczeń odnoszę wrażenie, że będę zachwycony; tematy zdają mi się bardzo bliskie. Z tego wszystkiego aż się czasem martwię, czy spełni moje oczekiwania.
OdpowiedzUsuń@marcinu: Przepraszam, że dopiero teraz odpisuję, ale jakoś umknął mi twój komentarz. Rzeczywiście to trochę problem, gdy człowiek ma zbyt wielkie oczekiwania, bo potem może się rozczarować. Ja tak miałem np. z "Czarodziejską górą" (ale jeszcze całkowicie nie zrezygnowałem z tej książki). Tak, czy siak - nie przekonasz się o tym, dopóki nie przeczytasz. Chociaż w przypadku Prousta wyjątkowo jest ważne to, by rzeczywiście przeczytać do końca, aby w pełni docenić. Ale ryzyko, że nas jednak nie usatysfakcjonuje istnieje oczywiście zawsze.
OdpowiedzUsuńPS Podoba mi się twój "prosiaczkowy" obrazek. :)