niedziela, 10 lipca 2011

Koncert Portishead w Poznaniu


W ostatnią środę, 6 lipca, spełniło się jedno z moich marzeń muzycznych. Mogłem posłuchać na żywo brytyjskiej grupy Portishead ze zjawiskową wokalistką Beth Gibbons. Występ odbył się w ramach festiwalu teatralnego Malta, tuż obok Jeziora Maltańskiego w Poznaniu. Wprawdzie wolałbym, aby był to koncert bardziej kameralny, w jakiejś sali, a nie dla tłumów na świeżym powietrzu - w przypadku akurat tego zespołu byłaby to sceneria bardziej odpowiednia. Niemniej jednak koncert był niesamowity. A w zasadzie dwa koncerty. 


Zanim bowiem Portishead pojawili się na scenie, była ona okupowana przez półtorej godziny przez folkową formację Fleet Foxes. Sympatyczni goście z Seattle grali dosyć przyjemnie i potrafili zaskoczyć chociażby dużą gamą instrumentów (przynajmniej dwóch członków zespołu to prawdziwi multiinstrumentaliści). Jednakże ich repertuar - skrzyżowanie folka z amerykańską muzyką lat sześćdziesiątych à la "[If you're going to] San Francisco" - nie należy do propozycji, która jest w stanie porwać tłumy. Dlatego koncert, choć dosyć przyjemny, nie wbił mnie w zachwyt, a momentami nawet odrobinę nudził.



A potem pojawili się ONI. Zaprezentowali różnorodny zestaw utworów pochądzących z wszystkich trzech studyjnych albumów (szkoda tylko, że nie zagrali żadnego utworu z przygotowywanej nowej płyty). Zaskoczyło mnie to, że tak świetnie brzmią one na żywo - wirtuozerią zadziwiał zwłaszcza perkusista (i założyciel zespołu) Geoff Barrow: nie sądziłem, że te łamiące się "elektroniczne" rytmy można po prostu wystukać na bębnach. Beth sprawiała wrażenie bardzo skromnej i stremowanej, że śpiewa przed takim tłumem - który na dodatek reaguje niezwykle żywiołowo. Często odwracała się tyłem do publiczności. Podczas występu nie odezwała się też ani słowem, aż do bisów, gdy rzuciła kilka "Thank you! You're amazing!". A potem niespodziewanie podbiegła do publiczności, przybijając kilka piątek ze szczęśliwcami z pierwszych rzędów. Jednak już samym śpiewem i ekspresją dała nam wystarczającą dawkę emocji.



Bardzo podobało mi się to, że kolejnym utworom towarzyszyły artystyczne wizualizacje na telebimach. Były one w różnych konwencjach - już to animacja, już to film lub fotografie albo przekaz ze sceny w poetyce chropowatego teledysku - większość na granicy abstrakcji. Wszystko świetnie współgrało z przemyślaną grą świateł. Stworzyło to ambitne widowisko wizualno-muzyczne, którego naprawdę nie spodziewałem się po tej grupie z Bristolu.



Niezapomniane wydarzenie! Kolejne spełnione marzenie. Zdradzę jeszcze tylko, że marzą mi się także koncerty Björk, R.E.M., Becka, Annie Lennox i Sinead O'Connor. Może kiedyś? A póki co, już szykuję się na kolejny koncert Tori Amos w Warszawie - ale to dopiero w październiku.






Wszystkie zdjęcia za serwisem Gazeta.pl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz