środa, 25 lutego 2009

Sztuka na Wielki Post


Przedstawienie Chrystusa na krzyżu jest podstawowym symbolem chrześcijaństwa, znakiem odkupienia i zbawienia, symbolem Bożej miłości. Zajmuje szczególne miejsce w chrześcijańskiej teologii, kulcie, duchowości, liturgii i sztuce. Jak się jednak okazuje – nie zawsze tak było.



Owszem, znak krzyża używany jest już w przedstawieniach tworzonych przez chrześcijan pierwszych wieków, nie jest to jednak jeszcze krucyfiks. Co więcej, początkowo jest to tzw. „krzyż ukryty” (crux dissimulata) przedstawiany nie wprost, ale za pomocą takich symboli, jak np. kotwica, maszt i żagiel, pług, postawa oranta, czy drzewo z wężem miedzianym.
W II w. chrześcijanie nadali wymowę związaną z narzędziem męki Jezusa greckim literom tau (T) i chi (+ lub X) i tworzyli z nich monogramy symbolizujące Chrystusa. Nie przedstawiano krzyża bezpośrednio z powodu niechęci wielu chrześcijan do posługiwania się „znakiem hańby” (pamiętajmy, że jest to czas, gdy chrześcijanie wciąż jeszcze ponoszą śmierć męczeńską na krzyżu).

Sytuacja zaczyna się powoli zmieniać w czasach konstantyńskich, gdy zostaje zniesiona kara ukrzyżowania. W prawdzie w dalszym ciągu nie ma jeszcze mowy o krucyfiksie jako takim, ale warto odnotować ewolucję rozumienia znaku krzyża, która będzie miała swój wpływ także na późniejsze przedstawienia Chrystusa ukrzyżowanego. Ówczesne przedstawienia Chrystusa zaczynają powoli nabierać cech cesarskich i imperialnych, a krzyż – początkowo jeszcze jako monogram chi-ro (tzw. chryzma) – zaczyna być rozumiany jako znak zwycięstwa (por. słynna wizja Konstantyna „W tym znaku zwyciężysz”). To tryumfalne rozumienie krzyża (crux invicta) zaczyna być później wyrażane na wiele różnych sposobów, np. w formie staurogramu zwieńczonego trzymanym przez orła monogramem Chrystusa w wieńcu laurowym, wysadzany drogimi kamieniami (crux gemmata), na tronie (Etimasia), czy też stojący na wzgórzu. Krzyż jako zwycięskie trofeum możemy też spotkać w przedstawieniach Chrystusa jako młodzieńca trzymającego w prawej ręce wielki krzyż oparty o ziemię, tuż przy nodze, zupełnie jak żołnierz rzymski, trzymający labarum.


Na szerszą skalę krzyż jako obiekt kultu, symbol Chrystusa rozpowszechnia się od czasów teodozjańskich (2 poł. IV w.). Bywał przy tym traktowany najczęściej w funkcji apotropaicznej, stąd wieszany był na szyi, umieszczany w miejscach, które chciano chronić lub wyróżniać (np. przy wejściach, na posadzkach) oraz na przedmiotach codziennego użytku (np. na lampkach oliwnych, naczyniach).

Pierwsze krucyfiksy, czyli przedstawienia Chrystusa na krzyżu, zaczęły pojawiać się w 1 połowie V w. (płytka z kości słoniowej w British Museum; drewniane drzwi z S. Sabina w Rzymie). Rozwój i prawdziwy rozkwit tych przedstawień dokonał się jednak w średniowieczu.



Do XII w. krucyfiks ma jeszcze wymowę tryumfalną. Ukrzyżowany przedstawiany jest z otwartymi oczyma, niejednokrotnie odziany w tunikę z rękawami i z koroną królewską na głowie. Jest to Zbawiciel żywy i zwycięski, Król i Kapłan, bez znamion męki, gwoździ i ran.

W takich przedstawieniach widoczna jest teologia krzyża jako wyniesienia do chwały. Wywodzi się ona z Ewangelii św. Jana, w której krzyż nie jest już jedynie znakiem cierpienia, ale antycypacją chwały Bożej. Cierpienie Chrystusa jest Jego tryumfem i wywyższeniem, a Jego krzyż jest żywym znakiem zbawienia. Takie przedstawienia dominują w tym czasie, choć już od IX w. (po zakończeniu sporów ikonoklastycznych) zaczynają pojawiać się pierwsze wizerunki martwego Chrystusa na krzyżu.



W okresie dojrzałego średniowiecza (XIII - XV w.), pod wpływem prądów mistycznych (m. in. św. Franciszka z Asyżu, Bonawentury, Brygidy Szwedzkiej), eksponujących ludzką naturę Zbawiciela, rozpowszechnił się tzw. krucyfiks mistyczny, ukazujący ludzki wymiar cierpienia Ukrzyżowanego. Od tego momentu do głosu dochodzi coraz bardziej teologia krzyża agapetyczna (podkreślająca krzyż jako objawienie największej miłości Boga – m. in. Laktancjusz i Abélard), obediencjalna (koncentrująca się na akcie posłuszeństwa Syna Bożego – Justyn, Cyryl Jerozolimski, Augustyn, Hilary z Poitiers i in.) oraz oblacyjna (wskazująca na ofiarniczy i ekspiacyjny charakter męki Chrystusa – Ambroży, Augustyn, Hilary z Poitiers, Anzelm z Canterbury, Hugon od św. Wiktora, Albert Wielki, Tomasz z Akwinu etc.). Coraz bardziej podkreślany jest aspekt upokorzenia, odrzucenia przez ludzi, wzgardy i cierpienia.

Warto też dodać, że w niektórych przedstawieniach zachowały się też poniekąd elementy tryumfalne w postaci „drzewa życia” – krzyż w postaci drzewa z odroślami, tzw. crux floridus. Geneza takiego przedstawienia wywodzi się z Księgi Apokalipsy (Ap 22, 2. 14. 19), gdzie krzyż przedstawiony jest jako „zbawcze drzewo”, „drzewo dające życie”.

Krucyfiks przedstawiano również alegorycznie w rozbudowanych, wielowątkowych kompozycjach malarstwa tablicowego, w miniaturach i grafikach. Te przedstawienia porównywalne były z traktatami teologiczno-moralizatorskimi. Sens alegoryczny wynikał z odniesień do scen i postaci Starego i Nowego Testamentu, a także przez umieszczenie personifikacji Ekklesii i Synagogi. Ważny jest fakt, iż ów sens alegoryczny niejednokrotnie ukazywał związek prefiguracji z ofiarą mszy i jej znaczeniem dla złagodzenia cierpień dusz czyśćcowych, a także zwycięstwo nad śmiercią i piekłem. To powiązanie ofiary krzyża z ofiarą mszy jest do dziś mocno akcentowane w praktyce liturgicznej, chociażby przez silny związek krucyfiksu z ołtarzem podczas sprawowania Eucharystii.

Takie przedstawienia znalazły swoją kontynuację w czasach nowożytnych, szczególnie w konfrontacji z reformacją w barokowych „mówiących krucyfiksach”, ukazujących u stóp krzyża pokonane: śmierć, grzech i piekło.


Wyjątkowym zjawiskiem stały się powstające od XII do pocz. XV w. (pod wpływem sztuki bizantyńskiej) włoskie realistyczne krucyfiksy drewniane z malowanymi postaciami oraz scenami z dziejów zbawienia. Postać Ukrzyżowanego była na nich namalowana początkowo w typie Chrystusa Triumfującego, później przeważało przedstawienie Umęczonego. Były one wzbogacone przedstawieniem Maryi i Jana Apostoła, a także scenami pasyjnymi i paschalnymi oraz niekiedy przedstawieniami świętych (np. św. Franciszka z Asyżu) i aniołów pogrążonych w żalu.

Od czasów nowożytnych w zasadzie przestały obowiązywać kanony ikonograficzne. Artyści dążyli do indywidualnej interpretacji dramatu ukrzyżowania Boga-Człowieka. Obok realistyczno-ekspresyjnych wizerunków, zakorzenionych w sztuce średniowiecznej, powstawały stylizowane w duchu humanizmu epoki odrodzenia przedstawienia ukazujące idealnie piękne ciało Chrystusa, a także jako prostego, umęczonego pracą i życiem człowieka lub też „Pięknego Boga”, którego ciało nie podlega destrukcji, pomimo męki.



W przedstawieniach nowożytnych znaleźć możemy zarówno realizm i ekspresję, jak i patos, czy sentymentalizm. W tych przedstawieniach zauważyć możemy wpływy różnych prądów teologicznych, także tych wymienionych wcześniej.


Od czasu wypraw krzyżowych i w okresie potrydenckim, za przyczyną ludowego kaznodziejstwa franciszkanów (a później także jezuitów), aż po XIX w. popularne były kalwarie, w których odtwarzano drogę krzyżową ze szczególnym wyeksponowaniem Golgoty.


W sztuce XX w. możemy spotkać wiele różnych zindywidualizowanych interpretacji motywu ukrzyżowania – nie tylko w wymiarze religijnym, ale i ogólnoludzkim. Niejednokrotnie temat ten łączony był z reakcją na współczesne wydarzenia społeczno-polityczne.


Tekst powstał głównie na podstawie:
Krzyż, w: Encyklopedia Katolicka, t. X, Lublin 2004, kol. 11-55.

czwartek, 19 lutego 2009

Straszna persona


Czy pamiętacie "Dzienniki Adriana Mole'a, lat 13 i 3/4"? Książkę tę czytałem, gdy byłem jeszcze młodszy niż tytułowy bohater. Pamiętam z niej m. in. to, jak młodzieniec ów przeżywa horror, gdy pewnego dnia odkrywa, że jest inteligentem. Pisze nawet w tej sprawie list do jakiegoś dziennikarza kulturalnego z telewizji. Pamiętam jak wtedy zastanawiałem się: "Kim jest ten inteligent? Co to za straszna persona?". I to pytanie pozostaje ze mną poniekąd do dziś.

Nigdy tak naprawdę na nie sobie nie odpowiedziałem. Mam jednak nadzieję, że fakt, iż powracam do niego dobiegając trzydziestki, nie świadczy o mojej niedojrzałości i zatrzymaniu się na poziomie nastolatka. Pociesza mnie myśl, że nad kwestią tą zastanawiają się też takie tuzy umysłu, jak chociażby redakcja i przyjaciele "Tygodnika Powszechnego" z prof. Leszkiem Kołakowskim na czele (zob. np. tutaj), prof. Tadeusz Gadacz (zob. tu i tu), czy przede wszystkim Jerzy Jedlicki, który zajmuje się tą tematyką od lat i ostatnio opublikował wespół z Maciejem Janowskim i Magdaleną Micińską 3-tomową historię polskiej inteligencji.

Wiele ostatnio czytałem i myślałem na ten temat, i posiłkując się tekstami wyżej wymienionych osobistości, wyszczególniłem takie oto cechy charakteryzujące inteligenta (kolejność nie całkiem przypadkowa, ale i nie ostateczna):

1. Inteligent to człowiek mający bezinteresowną pasję poznawczą. Powtórzę za ks. Adamem Bonieckim:
"Abp Henryk Hoser określił to kiedyś jako „kultura lampy i fotela”. Przy łagodnym świetle lampy inteligent zasiada w fotelu i czyta rzeczy, które doraźnie nie są mu do niczego potrzebne. Czyta, bo lubi czytać, poznaje, bo lubi poznawać. Jest w nim ciekawość świata i ludzi".

2. Co za tym idzie, inteligent jest człowiekiem wykształconym. W jego wykształceniu ważne miejsce zajmuje też znajomość języków obcych, które są niezbędnym mu narzędziem poznawania coraz szerszych obszarów rzeczywistości.

3. Inteligent ma wszechstronne zainteresowania, co bynajmniej nie przeszkadza mu w tym, by być specjalistą w jednej określonej dziedzinie.

4. Cecha powyższa możliwa jest dlatego, że osobnik ten zdolny jest do cierpliwej, długotrwałej i nierzadko mozolnej pracy. Gotów jest przy tym na wiele wyrzeczeń i poświęceń.

5. Inteligent pamięta, że są zachowania, które przynoszą wstyd. Ma on duże poczucie odpowiedzialności.

6. Potrafi też spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa - co u wielu przedstawicieli tego gatunku skutkuje pewną "pasją społecznikowską", zaangażowaniem w sprawy społeczne, w tzw. "dobro wspólne". Potrafi bezinteresownie zaangażować się "dla idei".
Sądzę jednak, że punkt ten nie jest absolutnie konieczny, gdyż może kłócić się z kolejnym, który zdaje się być ważniejszy.

7. Inteligent skierowany jest bardziej na wewnętrzną refleksję niż świat zewnętrzny. W skrajnych - ale chyba nie tak odosobnionych - przypadkach może go to doprowadzać do mizantropii i utraty kontaktu z prozą życia.

8. Dzieje się tak dlatego, że inteligent jest wpatrzony głównie w wartości wyższe i w dużej mierze jest ślepy na wartości hedoniczne i utylitarne. Pamięta m.in., że pieniądze nie są najważniejsze.

Przypis: Dlatego też bardzo sprzyja inteligentowi, gdy ktoś za niego zadba o takie sprawy jak zakupy, jedzenie, czyste ubranie. A tak swoją drogą ciekawe, czy jest gdzieś w świecie pomnik żony inteligenta (względnie pisarza, filozofa, naukowca...). Jeśli nie ma - wielkie to zaniedbanie! Oczywiście ta mała uwaga na marginesie nie jest w żaden sposób seksistowska. Zdaję sobie sprawę, że kobiety też są inteligentami, a ich wkład w dzieje myśli nie ogranicza się li tylko do prania brudnych skarpetek inteligentnym mężom.

9. Wreszcie to, co chyba najważniejsze: inteligenta charakteryzuje krytyczne myślenie - także (a może przede wszystkim) względem siebie samego. Inteligent potrafi być samokrytyczny, nieobce są mu wątpliwości, jest ostrożny w ocenach. Pamięta, że autorytety są zawsze autorytetami dla pewnej części społeczeństwa, a nie dla wszystkich. Inteligent nigdy też nie powtarza tego, co ktoś przed nim powiedział, tylko dlatego, że to właśnie zostało już przez kogoś powiedziane. Pamięta o tym, że ludzie są różnorodni, nigdy nie mają wspólnych przekonań - co najwyżej wspólne problemy, dylematy, odpowiedzialność. Także inteligenci.



piątek, 13 lutego 2009

Ach, te kobiety ekranu!


Jako stary kinoman, czasem wspominam sobie aktorów i aktorki, które jeszcze całkiem niedawno świeciły silnym blaskiem, a ostatnio zbladły, a nawet zostały praktycznie zapomniane. Przyznam, że nieraz tęsknię za nimi i chętnie zobaczyłbym jedną czy drugą personę w jakiejś wielkiej, wyjątkowej roli. Postanowiłem sporządzić mały, prywatny ranking tych filmowych osobistości, które zniknęły już niemal z ekranów, a za którymi wciąż tęsknię. Znamienne, że są to same kobiety. Czyżby świat filmu był dla nich bardziej okrutny niż dla mężczyzn?

1. Winona Ryder
Zakochałem się w niej jeszcze w szkole podstawowej, po obejrzeniu filmu "Syreny" Richarda Benjamina (1990). Była to pierwsza i tak naprawdę jedyna filmowa miłość mojego życia. Była naturszczykiem, na pewno nie aktorką wybitną, ale trudno odmówić jej wdzięku i naturalności, którymi potrafiła chwycić za serce. Grała zresztą u największych. Wystarczy wymienić tylko takich twórców, jak: Tim Burton, Francis Ford Coppola, Jim Jarmush, Martin Scorsese, Woody Allen, Jean-Pierre Jeunet... W wieku 24 lat miała już na koncie dwie nominacje do Oscara, nominacje do BAFT-y i Złotych Globów (tę ostatnią statuetkę nawet zdobyła). Wszystko szło w znakomitym kierunku, aż do pamiętnego skandalu z kradzieżą jakiejś marnej, acz kosztownej szmatki w jednym z butików. To był koniec kariery nieodżałowanej Winony. Jedna chwila słabości i głupoty zaprzepaściła wszystko. A pustą przestrzeń po niej próbuje zagospodarować drewniana i nijaka Keira Knightley (wystarczy tylko spojżeć na jej rolę w "Dumie i uprzedzeniu" J. Wrighta, by przekonać się jaką jest marną podróbką Winony). Za żadną aktorką nie tęsknię bardziej, niż za Winoną. I wciąż mam nadzieję na jakiś efektowny "come-back". Może któryś z Wielkich nie zapomniał o niej do końca? Może jeszcze dostanie rolę godną jej talentu? Wierzę w to. WINONA FOREVER!

2. Michelle Pfeiffer
Och! Belle Michelle! Piękna kobieta, która wyglądem nadrabia wszelkie niedostatki warsztatu - i robi to z taką gracją, że nawet ich nie zauważamy. Kobieta-kameleon, która potrafi być olśniewająco piękna i pospolicie brzydka. Ostatnio znów pojawiła się na dużym ekranie. O dziwo, pomimo upływu lat, niezmiennie urodziwa. Zapewne wielkich ról na razie nie dostanie, ale na niezłe ma na pewno szansę - jak chociażby cudownie auto-ironiczna rola czarownicy Lamii w "Gwiezdnym pyle" wg powieści Neila Gaimana.


3. Jodie Foster
Piekielnie inteligentna i utalentowana - co udowodniła już w pierwszej ważnej roli w "Taksówkarzu" Martina Scorsese. Ma na koncie tak niezapomniane kreacje, jak "Milczenie owiec", czy "Nell". Ostatnio pojawia się tu i ówdzie - wolę jednak, gdy są to role na miarę "Odważnej" Neila Jordana, niż chałtury w stylu "Wyspy Nim".





4. Sigourney Weaver
Czy ktoś jeszcze pamięta, że to kobieta, która jako jedna z niewielu w historii zdobyła dwie nominacje do Oscara w jednym roku? Czy ktoś pamięta, że ma na koncie nie tylko fantastyczną serię o Obcych, ale i takie tytuły jak: "Goryle we mgle" oraz "Śmierć i dziewczyna"? Dlaczego więc ostatnio jedyną robotę, jaką może dostać to dubbing w kolejnych animowanych superprodukcjach oraz wręczanie nagród filmowych podczas nudnawych hollywoodzkich gali?




5. Susan Sarandon
Wielka aktorka! Moja ulubiona rola to siostra Helen Prejean z genialnego "Dead man walking - Przed egzekucją" w reżyserii jej męża, Tima Robbinsa. Uważam, że to skandal, iż ostatnio znakomite kreacje tworzy tylko w filmach telewizyjnych ("Bernard i Doris" z HBO), a jeśli pojawia się na dużym ekranie, to albo w epizodzie ("W dolinie Elah") albo w marnym filmidle urągającym jej talentowi ("Speed Racer").


6. Glenn Close
Kiedyś jedyna aktorka, która mogła mierzyć się z niepokonaną Meryl Streep, dziś grająca w serialach telewizyjnych ("Damages" z Showtime). O tempora, o mores!










7. Jennifer Jason Leigh
Nigdy nie zrobiła oszałamiającej kariery, ale zawsze miała nosa do ciekawych i niebanalnych filmów. Dzięki temu ma na koncie role u Roberta Altmana, Agnieszki Holland, braci Coen, Davida Cronenberga, czy Sama Mendesa. Mam nadzieję, że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Zobaczymy co pokaże w wyczekiwanym "Synecdoche, New York" Charliego Kaufmana.






8. Juliette Lewis
Prawdziwy wulkan energii, który sprawdzał się też w rolach bardziej wyciszonych. Brzydka, ale utalentowana, zagrała ciekawe role w "Co gryzie Gilberta Grape?", "Kalifornii", "Urodzonych mordercach". Od około 10 lat nie gra w niczym ciekawym! Ponoć załapała się ostatnio do dubbingu.







9. Sharon Stone
Zemściło się na niej to, że swoimi przełomowymi rolami dała się zaszufladkować w roli "pani od seksu". Gdy przybyło lat, niemal wszyscy o niej zapomnieli. Nie pomogło nawet to, że udowodniła swój talent w niedocenionym "Kasynie" Martina Scorsese, za którą to rolę otrzymała Złotego Globa i nominację do Oscara. Ostatnia jej ciekawa rola to smakowity epizod w "Broken Flowers" Jima Jarmusha z 2005 roku.



10. Holly Hunter
Też jedna z tych, które w jednym roku zdobyły aż dwie nominacje oscarowe - i dziś też produkuje się głównie w telewizji (serial "Saving Grace"). Na zawsze pozostanie w moim sercu jako Ada z "Fortepianu" Jane Campion. Na samo wspomnienie tej postaci i tej roli mam ściśnięte serce.





11. Anjelica Huston
Prawdziwa wiedźma! Taki jej wizerunek utworzyłem sobie w mojej głowie odkąd zobaczyłem ją jako mały chłopak szczękający zębami w kinie na dziecięcym horrorze "Wiedźmy" według Roalda Dahla. Potem ten obraz utrwaliłem sobie za sprawą jej występu w serii filmów o Rodzinie Addamsów, a poniekąd i oscarową rolą w "Honorze Prizzich". Niestety ta ciekawa aktorka zginęła już w morzu niepamięci i nawet nie mam już nadziei, że zobaczę ją jeszcze w jakiejś znaczącej roli.


12. Kathleen Turner
Podobna sytuacja, jak z Angelicą Houston (zagrały zresztą obie w "Honorze Prizzich"). Też ciekawa, charakterystyczna aktorka, o dużym zacięciu komediowym, której złote lata już minęły i raczej nie powrócą. Warto jednak o niej pamiętać.





I jeszcze trochę wyliczanek.

Jest cała masa aktorek kiedyś odnoszących sukcesy, a dziś zapomnianych, za którymi raczej nie tęsknię. Należą do nich: Kim Basinger, Meg Ryan, Geena Davies, Goldie Hawn...

Jest wreszcie kilka, o których chętnie bym zapomniał, a które jeszcze dziś tu i ówdzie się pojawiają, choć gwiazda ich już nieco przybladła: Sandra Bullock, Helen Hunt, Reese Witherspoon, Gwyneth Paltrow, Keira Knightley... BLEEE! :-P

Całkiem spora jest grupa aktorek znakomitych lub bardzo dobrych, a jednak odrobinę niedocenianych: Frances Conroy, Rachel Griffiths, Eileen Atkins, Frances McDormand, Ally Walker, Brenda Blethyn, Grace Zabriskie, Maia Morgenstern, Minnie Driver, Naomi Watts, Rachel Weisz, Robin Wright Penn, Sarah Polley, Emily Watson...

I są wreszcie te Wielkie, którym jak na razie nie grozi bezrobocie - moje ukochane: Meryl Streep, Emma Thompson, Cate Blanchett, Tilda Swinton. I jeszcze: Judi Dench, Julianne Moore, Julie Delpy, Kathy Bates, Laura Dern, Laura Linney, Nicole Kidman, Scarlett Johansson, Toni Collette, Uma Thurman...

Oby nie podzieliły losu tych "zapomnianych". Obyśmy mogli cieszyć się ich obecnością na ekranie jak najdłużej!

wtorek, 10 lutego 2009

Małe odkrycie


Oto moje ostatnie odkrycie: urocza piosenka ze świetnym i pomysłowym teledyskiem. Zaśpiewana jakby od niechcenia, niby nic w niej szczególnego nie ma, a jednak... Chcę się nią podzielić z innymi. Tytuł: Her morning elegance; Wykonawca: Oren Lavie. Oto ona:



I jeszcze słowa:

Sun been down for days
A pretty flower in a vase
A slipper by the fireplace
A cello lying in it's case

Soon she's down the stairs
Her morning elegance she wears
The sound of water makes her dream
Awoken by a cloud of steam
She pours a daydream in a cup
A spoon of sugar sweetens up

And She fights for her life
As she puts on her coat
And she fights for her life on the train
She looks at the rain
As it pours
And she fights for her life
As she goes in a store
With a thought she has caught
By a thread
She pays for the bread
And She goes...
Nobody knows

Sun been down for days
A winter melody she plays
The thunder makes her contemplate
She hears a noise behind the gate
Perhaps a letter with a dove
Perhaps a stranger she could love

And She fights for her life
As she puts on her coat
And she fights for her life on the train
She looks at the rain
As it pours
And she fights for her life
As she goes in a store
With a thought she has caught
By a thread
She pays for the bread
And She goes...
Nobody knows

And She fights for her life
As she puts on her coat
And she fights for her life on the train
She looks at the rain
As it pours
And she fights for her life
As she goes in a store
Where people are pleasently strange
And counting the change
And She goes...
Nobody knows

sobota, 7 lutego 2009

O pięknie


Joseph Campbell
w arcyciekawej rozmowie zawartej w książce Potęga mitu przytacza jedną muzułmańską historię z Persji mówiącą o tym, że Szatan skazany został na piekło, ponieważ zbyt mocno kochał Boga:

O Szatanie można myśleć na rozmaite sposoby. Ten wyrasta z pytania: dlaczego Szatan został strącony do piekieł? Najbardziej rozpowszechniona wersja mówi, że Bóg, stworzywszy aniołów, nakazał im, aby oddawali cześć wyłącznie Jemu, nikomu więcej. Potem stworzył człowieka, którego uznał za wyższego od aniołów, i zażądał od nich, by mu służyli. Szatan jednak nie chciał pokłonić się człowiekowi.

Otóż, o ile dobrze pamiętam nauki z lat dziecinnych, w tradycji chrześcijańskiej interpretuje się to jako wyraz egotyzmu Szatana. Nie chciał pokłonić się człowiekowi. Jednakże według tej perskiej opowieści on nie mógł kłaniać się człowiekowi z powodu swej miłości do Boga; mógł oddawać cześć tylko Bogu. Bóg zmienił kod, rozumiesz? Ale Szatan tak się przywiązał do pierwszego zestawu sygnałów, że nie mógł go pogwałcić, toteż w swoim – nie powiem sercu, bo nie wiem, czy je posiada – więc w swoim duchu nie mógł przystać na to, by kłaniać się komukolwiek innemu oprócz Boga, którego kochał. Wtedy Bóg mówi doń: „Zejdź mi z oczu”.

(Potęga mitu. Rozmowy Billa Moyersa z Josephem Campbellem, Kraków 2007, s. 230-231.)

Wiąże mi się to z inną hipotezą dotyczącą przyczyn odejścia Lucyfera, największego z aniołów, od Boga. Tak ukochał on Boga, Jego Piękno i Światło, że nie mógł znieść myśli, iż ta Światłość ma zstąpić na ziemię, ma wejść w materię, w niedoskonałe i słabe ciało.

Podobne dylematy znakomicie ujęła
Wisława Szymborska w swoim wierszu Platon, czyli dlaczego (z tomu Chwila), którego fragment pozwolę sobie przytoczyć poniżej:

Z przyczyn niejasnych,
w okolicznościach nieznanych
Byt Idealny przestał sobie wystarczać.

Mógł przecież trwać i trwać bez końca,
ociosany z ciemności, wykuty z jasności,
w swoich sennych nad światem ogrodach.

Czemu, u licha, zaczął szukać wrażeń
w złym towarzystwie materii?

Na co mu naśladowcy
niewydarzeni, pechowi,
bez widoków na wieczność?

Mądrość kulawa
z cierniem wbitym w piętę?
Harmonia rozrywana
przez wzburzone wody?
Piękno
z niepowabnymi w środku jelitami
i Dobro
- po co z cieniem,
jeśli go wcześniej nie miało?

Czyż nie współgra to chociażby z ewangeliczną sceną, w której Jezus, w nieco szokujący dla nas sposób, krzyczy na Piotra: „Zejdź mi z oczu, szatanie!”, gdy ten nie chce, aby Chrystus cierpiał mękę (por. Mk 8, 31-33)? Czyż nie w podobny sposób jak Piotr musiał zareagować Lucyfer na wieść, że to Piękno ma nie mieć wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał? Bóg ma być wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic (Iz 53, 2n)? Czyż nie podobne słowa do tych, które usłyszał Piotr, usłyszeć miał wtedy Lucyfer od Boga?

Lucyfer musi być więc tym, który odtrącił Boga jako tego, który się uniża. Nie może pojąć i nie chce zaakceptować tego, że Bóg zechciał stać się słaby, mały, niedoskonały. Paradoksalnie Szatan szukając tej najwyższej doskonałości, najwyższego
piękna, niszczy to piękno, gdyż nie rozumie, że prawdziwie piękne wcale nie jest to, co nieskazitelne.

Czyż nie tym właśnie jest kicz? Kicz to „lucyferyczne piękno”: tak ładne, że nigdy nie będzie prawdziwie piękne. Skoro Zły niszczy dobro, Ojciec kłamstwa zafałszowuje prawdę, to i piękna nie zostawia w spokoju. Wie, że
Piękno może zbawić świat. Dlatego kicz jest nieprawdziwy. Kicz jest złem. A jeśli pojawia się w kościele, dotyka sfery sacrum, wchodzi w przestrzeń wiary, modlitwy, pobożności – staje się złem moralnym. Kicz zafałszowuje wiarę i pobożność, gdyż wszystko upraszcza, banalizuje – jest on przecież jakąś nadmierną łatwością przekazu, płytką jednoznacznością. Jest wreszcie kłamstwem – zarówno w sferze materialnej (np. plastik czy styropian udające to, co naturalne), jak i duchowej (ckliwy sentymentalizm zamiast żywej wiary).

Św. Bernard z Clairvaux pisał w swojej Apologii, że człowiekowi, który pozostaje obojętny na piękno, grozi niebezpieczeństwo, że ulegnie w końcu brzydocie.

Jeśli nie kształtuję i nie pielęgnuję w sobie wrażliwości na piękno, jeśli godzę się na kicz, to wtedy współpracuję ze złem, godzę się na to, że rozprzestrzenia się fałszywe lucyferyczne piękno. Zasługuję na to, by usłyszeć:
„Zejdź mi z drogi, szatanie!”