środa, 2 września 2009

Veni, vidi... Roma vincit!

Czas opisać pierwsze dni w Italii. Ponieważ przyleciałem do Rzymu wcześnie rano (w poniedziałek) i miałem za sobą nieprzespaną noc, postanowiłem, że w pierwszy dzień nie ruszę jeszcze na podbój Wiecznego Miasta, ale spokojnie się zaklimatyzuję i odpocznę. Tak też się stało i jedynym moim wypadem w ten pierwszy dzień była wizyta na plaży i kąpiel w cieplutkim morzu.

Drugiego dnia już z samego rana wyruszyłem pociągiem do centrum Rzymu. System ten przetestowałem już w zeszłym roku w Paryżu. Tam też mieszkałem w pewnym oddaleniu od stolicy, gdzie dojeżdżałem pociągiem. Jest to mój ulubiony środek transportu i dodatkowa frajda, bo można sobie w tym czasie przeczytać niejedną książkę (mały zestawik przywiozłem roztropnie ze sobą). Tutaj trochę przykrą niespodzianką było to, że pociąg był niemiłosiernie zatłoczony, pomimo tego, że jeździ co pół godziny.

Wysiadłem na stacji przy Placu św. Piotra, gdyż miałem plany, by na pierwszy ogień zwiedzić Muzea Watykańskie z Kaplicą Sykstyńską. Jest to jedno z tych miejsc, które po prostu muszę zobaczyć i które będę zwiedzał w pierwszej kolejności (pozostałe to m.in. katakumby, Ara Pacis, S. Maria della Vittoria, S. Ivo alla Sapienza i in.). Najpierw chciałem jednak znaleźć biuro turystyczne. Słyszałem bowiem, że istnieje coś takiego jak karta turystyczna, która funkcjonuje jako bilet do większości muzeów w mieście. Rzeczywiście jest coś takiego (tzw. Roma Pass), ale zupełnie mnie to nie zadowoliło i zrezygnowałem z zakupu - zwłaszcza, że miałem już w kieszeni bilet miesięczny na wszystkie środki transportu publicznego i darmowe przejazdy przez 3 dni mnie nie interesowały. Straciłem jednak trochę czasu próbując znaleźć to biuro, a ponieważ wylądowałem pod Zamkiem Anioła, stwierdziłem, że równie dobrze mogę zacząć swoje zwiedzanie stąd. Rozpocząłem więc bez żadnego planu, snując się od jednej budowli do kolejnej, od jednego placu do następnego. Oto co zobaczyłem w ten pierwszy dzień:


- Most i Zamek Anioła (Mauzoleum Hadriana) - most podobał mi się bardzo. Anioły trzymające arma Christi robiły naprawdę duże wrażenie - nic dziwnego, w końcu w ich projektowaniu i wykonaniu maczał palce sam Bernini. Zamek natomiast raczej mnie rozczarował. Nigdy nie byłem specjalnie wielbicielem architektury obronnej, a w środku naprawdę nie było zbyt wiele do zobaczenia. Zaciekawiła mnie w zasadzie jedynie Sala Paolina - bardzo interesujący program ikonograficzny ukazujący cnoty fundatora, papieża Pawła III, w zestawieniu ze scenami z życia św. Pawła i Aleksandra Wielkiego (do tego jeszcze Hadrian i św. Michał Archanioł). Prawdziwa perełka w tym mrocznym i przygnębiającym lochu, jakim jest sam zamek. Niestety inne ciekawe miejsca, jak kaplica Leona X, nie są udostępniane zwiedzającym. W sumie niewiele, jak na tak wysoką cenę biletu (prawie 10 euro).


- kościół S. Giovanni Battista dei Fiorentini - trafiłem tam przypadkowo i okazało się, że jest to miejsce spoczynku Borrominiego! Chciałem wejść do krypty, którą ten zresztą zaprojektował, ale niestety nie udało mi się znaleźć wejścia do niej. Wprawdzie za ołtarzem głównym były jakieś schody w dół, ale wszystko tam było pozamykane. Sam kościół nie jest jakoś wyjątkowo ciekawy, choć fasadę ma dosyć imponującą.



- Oratorium Filipa Nereusza i Chiesa Nuova (S. Maria in Vallicella) - oba budynki łączą się ze sobą dając ciekawy efekt: falująca fasada Oratorium autorstwa Borrominiego i "typowa" fasada rzymskiego kościoła barokowego.Wewnątrz m. in. Rubens i Pietro da Cortona.


- S. Andrea della Valle z imponującą fasadą, kopułą i freskami. Plan podobny do Chiesa Nuova - pokłosie Il Gesu.


- Palazzo Massimo alle Colonne - charakterystycznie wygięta fasada i równie charakterystyczne kolumny, od których pałac wziął swoją nazwę.


- Museo Barracco - mała perełka wśród muzeów Rzymu. Niewielkie, ale zawierające ciekawe eksponaty ze starożytności rzymskiej, greckiej, mezopotamskiej i egipskiej, m.in. rewelacyjna rzeźba rannej suczki, piękne popiersia i figury całopostaciowe etc. Stosunkowa skromność kolekcji pozwala bardziej skupić się na eksponatach i w pełni je docenić. Nie ma tego przeładowania, jakie odczuwa się zwiedzając najsłynniejsze wielkie muzea europejskie.


- Campo dei Fiori - "romantyczna" i tajemnicza postać Giordano Bruno górująca nad straganami z kwiatami, owocami, warzywami...


- Palazzo Farnese - mój ulubiony pałac rzymski. Przepiękna, harmonijna fasada. Szkoda, że Francuzi, którzy są jego właścicielami, nie wpuszczają tak łatwo do środka.


- Palazzo Spada - bogato zdobiony, już nieco manierystyczny dziedziniec; dosyć przeciętna - jak na rzymskie warunki - kolekcja malarstwa nowożytnego; wreszcie prawdziwe cudo, które naprawdę mnie zachwyciło: słynny iluzjonistyczny korytarz Francesco Borrominiego. Naprawdę robi wrażenie! Niestety miła studentka historii sztuki, która mnie oprowadzała, nie pozwoliła mi tam wejść, ale za to sama zademonstrowała mi to cudo perspektywiczne. Jakie było moje zdziwienie, gdy na własne oczy zobaczyłem jak krótki jest w rzeczywistości ten korytarz, jak niskie jest wyjście z niego oraz stojąca tam figura (niskiej Włoszce sięgała ona zaledwie po pas!). Udało mi się nakręcić krótki filmik, ale niestety nie całość, gdyż przewodniczka zaczęła protestować.



- Largo Argentina - starożytny święty okrąg, z kilkoma świątyniami. Nawet ruiny prezentują się okazale. Co ciekawe - jest to ulubione miejsce rzymskich kotów, które przybywają tu zewsząd masami. Pomimo tego, że dziś dba się o to, by je tu nie dopuszczać, sprytne zwierzęta i tak się tam pojawiają. Udało mi się kilka wypatrzyć. Magiczne miejsce.


Oprócz tego udało mi się też zajrzeć do kilku księgarni - to dobre miejsce na przeczekanie siesty, gdy wszystkie kościoły i duża część zabytków są zamknięte na cztery spusty.

Wydawać by się mogło, że dzień się udał - i poniekąd tak było, ale nie do końca. Otóż okazało się, że przy Rzymie, Paryż i Londyn to bułka z masłem! Pod koniec dnia byłem słaby, obolały i skrajnie wyczerpany. Skończyła mnie zapewne temperatura i wilgotność powietrza (po godz. 18-tej temperatura wynosiła 30 stopni - aż nie chcę wiedzieć ile było w ciągu dnia). Tego dnia prawie nic nie jadłem (ech, ta nierozsądna oszczędność!), a w dodatku nabawiłem się bardzo przykrej i bolesnej dolegliwości. Nie będę wchodził w szczegóły - powiem tylko, że przytrafia się ona czasem panom, gdy dużo chodzą w bardzo upalny dzień. To wszystko sprawiło, że wieczorem ledwo mogłem utrzymać się na nogach i już pierwszego dnia pokonany zostałem przez Rzym. Dzisiaj zrobiłem sobie przerwę: kuruję się i nabieram sił, by wkrótce znów ruszyć w trasę - tym razem mądrzejszy i bogatszy w doświadczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz