poniedziałek, 24 listopada 2008

True Blood


Właśnie zakończył się pierwszy sezon nowego serialu HBO o… wampirach. Była to jedna z tych produkcji, na które czekałem od długiego czasu. Z dwóch powodów: 1) wampiryczna tematyka, która zawsze mnie pociągała („Bram Stoker’s Dracula” Coppoli to jeden z moich ulubionych filmów) oraz 2) twórca serialu – Alan Ball, człowiek odpowiedzialny za „Sześć stóp pod ziemią” i „American Beauty”. Godne to i sprawiedliwe, aby po zakończeniu pierwszej serii napisać parę słów oceny.

Trudno obyć się bez porównań ze sztandarowym dziełem Balla, jakim jest „Six Feet Under”. Tę część załatwię jednak krótko: jest to serial zupełnie inny – do tego stopnia, że trudno je nawet porównywać. Leży on na zupełnie innej półce niż tamten: jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy i błahy. Tamten poruszał o wiele cięższą tematykę. Tutaj mamy do czynienia po prostu z kawałkiem rozrywki na najwyższym poziomie.

Serial opowiada bardzo ciekawą historię, raz po raz zaskakuje i jest naprawdę zgrabnie napisany, zagrany i wyreżyserowany. Dodam, że jest to rozrywka przeznaczonej raczej dla nas, „kidultów” i ma wszelkie te cechy, które „duże dzieci” lubią najbardziej: jest intrygujący, dowcipny, seksowny, inteligentny... No, może wystarczy już tych epitetów.

Seria ta bardzo odświeża tematykę wampiryczną. Jest to zasługa w głównej mierze Charlaine Harris, autorki powieści, których adaptacją jest serial. Myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że Pani Harris dokonała największego przełomu w tym temacie od czasu Anne Rice i jej „Kronik…”. Tutaj wampiry nie są już tylko ukrywającymi się i tajemniczymi stworami nocy, ale członkami społeczeństwa, swego rodzaju „mniejszością” walczącą o równouprawnienie.

Koncept ten został zgrabnie wykorzystany przez Alana Balla do przedstawienia idei, która zawsze była mu bliska i jest obecna we wszystkich jego produkcjach. Poprzez ten horrorowato-fantastyczny sztafaż Ball pokazuje nam, że dychotomia „dobry - zły” nie jest tożsama z podziałem „inny – normalny”. "Inny" nie znaczy "zły" – ale także nie jest oczywiście automatycznie dobry. Podziały nie biegną po tej linii, ale przebiegają przez serce człowieka. Zarówno wśród „normalnych”, jak i wśród „innych” możemy znaleźć ludzi szlachetnych, jak i prawdziwych drani. Za tę konstatację wielki plus dla twórców filmu – nigdy dość przypominania o tym. Ludzkie myślenie przesiąknięte jest tym stereotypem: skoro prawda i racja są po mojej stronie (bo jakże by inaczej), to człowiek inaczej myślący jest moim przeciwnikiem, wrogiem. Te kategorie mentalne są w nas mocno zakorzenione, gdyż dają nam poczucie bezpieczeństwa i pewności oraz pozwalają porządkować rzeczywistość według prostych schematów. Są to jednak schematy bardzo niebezpieczne i konfliktogenne i każda próba podważenia ich jest cenna – zwłaszcza, gdy jest uczyniona w atrakcyjny sposób poprzez popkulturę i przez to ma szansę dotarcia do większej liczby osób.

Tutaj tych „innych” nie brakuje. Oprócz wampirów są osoby czytające w myślach, posiadające kontakty z duchami, uprawiające magię, czy mające zdolność zmieniania postaci. I znów – mamy wśród nich osoby szlachetne, a także drani i hochsztaplerów. Ta plejada dziwaków, fantastycznych „stworów” i wydarzeń jest dla fanów takich klimatów dużą atrakcją.

Dobrym posunięciem było też umiejscowienie akcji na zapadłej amerykańskiej prowincji, która rzadko bywa portretowana w filmach. Nieczęsto możemy posłuchać takiego akcentu i zobaczyć taką scenerię, jaką serwują nam twórcy tego programu. (Ostatnio o te klimaty zahaczał świetny „The Riches” ze stacji FX). Dzięki temu „True Blood” może poczynić sporo ciekawych spostrzeżeń obyczajowych, które są jego kolejną zaletą.

I chociaż można by też trochę ponarzekać, że od twórcy „Sześciu stóp…” moglibyśmy oczekiwać więcej niż tylko dobrej rozrywki, to ja wolę rozsiąść się wygodnie w fotelu, poddać się tej niegłupiej klimatycznej „baśni XXI wieku” i przypomnieć sobie, że świat nie jest czarno-biały, ale pełen cieni. A w każdym cieniu czai się zwątpienie, jak śpiewa Jace Everett w piosence z czołówki. Ja zanucę wraz z nim: „I wanna do bad things with you.”

niedziela, 23 listopada 2008

Z dzisiejszej Ewangelii


Prośba o zdziwienie

(Mt 25,37nn)


Być świętym nieświadomie

zwyczajnie, bezbarwnie

przy okazji

tak by nie widzieli

nie chwalili

nie stwierdzili istnienia


Być słabym świętym

takim, który nie wie

i ciągle chwyta Rękę

żeby powstać


i wreszcie odejść

tak po prostu

w dzień powszedni

a nie w maryjne święto

i zapytać

Ja Cię, Panie, widziałem?

i co? – przyjąłem?


(1998/2008)

Six Feet Under

„Sześć stóp pod ziemią” to serial telewizyjny (HBO). Nie jest on jednak tylko rozrywką, ale... wydarzeniem egzystencjalnym. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu może brzmieć to niedorzecznie, ale obraz ten naprawdę może mieć głęboki wpływ na życie człowieka - w wielu różnych aspektach (nie wykluczając metafizycznego).

Podstawowym przesłaniem całej serii było to, by ukazać życie jako drogę do śmierci, która znów sama w sobie nie zawsze jest tragiczna, ale jest czymś zwyczajnym, często bywa banalna, a nawet śmieszna. I chociaż ta droga życia jest skomplikowana i trochę popierzona, to jednak nie pozbawiona sensu i swoistego piękna. Można uznać to za banały, za wywarzanie otwartych drzwi (sein zum Tode etc.), ale ja osobiście uważam, że akurat takie przesłanie należy do rzadkości w TV, a nawet w kinie. Zresztą, gdy powstawał SFU taka tematyka serialu była chyba jeszcze bardziej "kontrowersyjna" i nietypowa niż dziś.

Serial poniekąd próbuje oswoić nas z myślą o naszej własnej śmiertelności (czy to w ogóle tak naprawdę możliwe?). Poza tym wyjątkowość tego serialu polega i na tym, że te skądinąd znane prawdy przekazał w sposób niezwykły i bardzo angażujący widza (wielka w tym zasługa także znakomitych aktorów). Ja na przykład chociaż oglądnąłem wszystkie odcinki stosunkowo szybko, to jednak przywiązałem się mocno do rodzinki Fisherów. Aż strach myśleć co byłoby, gdybym spędził z nimi rzeczywiście 5 lat życia - jak to powinno być "normalnie".

Ten serial wiele mnie nauczył. Po pierwsze tego, jak ciekawe jest życie. Tak skomplikowane, choć zarazem proste. Trzeba po prostu żyć, korzystając jak najlepiej z każdej danej nam chwili (jakkolwiek banalnie by to brzmiało), nie robiąc zbyt wielu planów na przyszłość, która nie jest nam jeszcze dana i nie wiadomo, czy w ogóle będzie. Drugą, może nawet bardziej odkrywczą dla mnie rzeczą, jaką uświadomiłem sobie po przemyśleniu tego filmu jest to, by nie patrzeć na rzeczywistość i ludzi schematycznie i stereotypowo, by nie sądzić po pozorach, by pamiętać, że rzeczywistość jest bogatsza niż wszelkie moje schematy myślowe, moralne, religijne, ideologiczne… A osobę należy szanować dlatego, że jest osobą, a nie ze względu na takie, czy inne postępowanie, zawód, pochodzenie, wyznanie, światopogląd. Może dla wielu są to prawdy oczywiste. Mnie też się tak wydawało. Ten serial dopomógł mi jednak przyjąć to naprawdę do serca, zaakceptować i „przetrawić” myślowo – po prostu zinterioryzować. A to chyba niemało? Kiedyś natknąłem się na opinię, że jest to film dla ludzi o nieco liberalnym stosunku do świata i życia. Faktycznie, dla osób konserwatywnych może być on w pierwszym kontakcie odpychający, niemniej jednak może też mieć przemożny wpływ na ich sposób myślenia – co poniekąd stało się i moim udziałem.

Oj nie! Zdecydowanie nie jest to serial dla każdego. Dlaczego? Porusza tematykę dosyć poważną, choć jest w nim wiele lekkości i humoru (ale uwaga: czarnego humoru). Łamie prawie wszystkie kulturalne tabu: śmierć (ze szczególnym naciskiem na jej biologiczny aspekt - np. rozkład ciała), nagość i seks (także homoseksualizm), choroby psychiczne, narkotyki oraz wiele innych interesujących problemów. Może brzmi to trochę strasznie, ale takie nie jest. Jest to film wymagający (acz bardzo przyjemny), który daje wiele do myślenia, wytrąca nas z naszych różnych schematów myślowych - i robi to w sposób genialny.

Tego serialu nie da się łatwo zapomnieć, nie da się go zbagatelizować, gdyż porusza najczulsze struny w człowieku. Wiele scen i dialogów utkwiło mi w pamięci, ale też wiele rzeczy przeoczyłem. Teraz, gdy wracam sobie od czasu do czasu do różnych odcinków, dostrzegam o wiele więcej, smakuję pojedyncze sceny, sekwencje i ujęcia. To jest rzecz, którą można odkrywać ciągle na nowo (na pewne sprawy zwrócił moją uwagę dopiero komentarz twórców serialu z DVD). Coś mi się wydaje, że szybko z tą rodzinką się nie rozstanę. Zajęła ona już poczesne miejsce w moim życiu.

Tekst ten powstał na podstawie moich wpisów na różnych forach filmowych.

sobota, 22 listopada 2008

Ab ovo...


Jednym z moich ulubionych zajęć dzieciństwa było buszowanie w nie tak małym księgozbiorze rodziców. I zajęcie to frapowało mnie niezmiernie już wtedy, gdy nie umiałem jeszcze czytać i pisać. Samo oglądanie i dotykanie tych woluminów sprawiało mi przyjemność. Były to pewnego rodzaju wrota do dziwnego i niezrozumiałego świata dorosłych. Do dziś pamiętam okładki tych książek, ich rozmiar, objętość, a nawet wielkość czcionki i fakturę papieru.

Czasem zaintrygowany jedną, czy drugą pozycją pytałem rodziców o czym jest dana książka. I do dziś pamiętam niektóre odpowiedzi. Nic dziwnego – dowiedziałem się na przykład, że jedna z nich mówi o tym co ja i moja siostra robimy, myślimy i jak się zachowujemy! Jak się po latach okazało był to jakiś psychologiczny poradnik o wychowywaniu dzieci, ale wtedy urósł on w moich oczach do rangi jakiejś magicznej księgi opisującej moje własne życie. Wielokrotnie kartkowałem ją z nabożnym lękiem, ale niestety nie miała żadnych obrazków, a ja w żaden sposób nie mogłem przeniknąć za tę zasłonę drobnych, czarnych liter i odkryć zapisanych tam tajemnic.

Najlepiej oczywiście pamiętam obrazki. Surowy profil damy ubranej w ciemny kapelusz i szczelnie zapiętą pod szyją bluzkę („Pani Bovary”); mnóstwo dziwnych czarno-białych grafik w książeczce „Jak zostać artystą”; Królewna Śnieżka i Myszka Miki w książkach Łysiaka…

Nic jednak nie mogło równać się z jednym grubym, zagadkowym tomem, który wyróżniał się już okładką. Płócienna oprawa była zupełnie gładka – bez napisów i ilustracji, za to w kolorze soczystej czerwieni. Dopiero po latach zrozumiałem, że po prostu zagubiła swoją obwolutę – i chociaż tej obwoluty nigdy nie widziałem, sądzę, że niewiele przez to straciła. Jej nagość czyniła ją tylko bardziej intrygującą. A to, co znaleźć można było wewnątrz przechodziło wszelkie wyobrażenia. Zawarty był w niej cały świat! Ilustracja na ilustracji – z czego większość barwna. A na nich rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Najbardziej utkwił mi w pamięci piękny, niemal nagi młodzieniec z konwulsyjnym grymasem twarzy, przywiązany do drzewa, poprzebijany strzałami, z których ciekła przerażająco czerwona krew. Albo dziwnie nakryte przebogate stoły, na których cieśniły się przeróżne owoce (niektóre robaczywe!), mięsa, ptaki, noże, i – o zgrozo – rozciągnięte martwe zające z wybałuszonymi oczami. Albo nagie kobiety wylegujące się na kanapach. Albo piękne pejzaże mieniące się kolorami. I w tym wszystkim Chrystus o tylu twarzach i w tylu konfiguracjach. Bałem się tej książki. Było w niej coś zakazanego, strasznego, niedozwolonego: ta przerażająca krew, obnażona brutalność, rozbuchana cielesność, zaskakująca nagość, materialność i zmysłowość, piękno i brzydota, świętość i grzech, życie i śmierć. Nietrudno domyślić się, że było to jakieś kompendium historii sztuki. Dla mnie jednak była to książka niezwykła. Nie sięgałem po nią często. Każdy kontakt z nią był prawdziwym misterium fascinosum et tremendum. Nie wolno jej było brać do ręki zbyt pochopnie.


Jakiś czas temu chciałem się z nią zmierzyć ponownie, spojrzeć chłodnym okiem, dla którego nie ma już zaskoczeń i tajemnic. Przeszukałem dom od piwnicy po strych – nie znalazłem. Pytałem, szukałem, przerzucałem w te i wewte wszystkie tak znajome z przedwczesnych fascynacji stare tomy. Na próżno. A może to i dobrze? Po co niszczyć mityczną inicjacyjną Księgę dzieciństwa przez skonfrontowanie jej z rozczarowanym spojrzeniem dorosłego?

piątek, 21 listopada 2008

Była ciemna burzliwa noc...


Snoopy zrobił coś nieoczekiwanego.



Stało się! Naprawdę nie sądziłem, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Co dalej? Nic wielkiego - ot, blog po prostu. Trochę rupieci, gratów i szpargałów rozmaitej wartości. Tak sobie, a muzom.