Jednym z moich ulubionych zajęć dzieciństwa było buszowanie w nie tak małym księgozbiorze rodziców. I zajęcie to frapowało mnie niezmiernie już wtedy, gdy nie umiałem jeszcze czytać i pisać. Samo oglądanie i dotykanie tych woluminów sprawiało mi przyjemność. Były to pewnego rodzaju wrota do dziwnego i niezrozumiałego świata dorosłych. Do dziś pamiętam okładki tych książek, ich rozmiar, objętość, a nawet wielkość czcionki i fakturę papieru.
Czasem zaintrygowany jedną, czy drugą pozycją pytałem rodziców o czym jest dana książka. I do dziś pamiętam niektóre odpowiedzi. Nic dziwnego – dowiedziałem się na przykład, że jedna z nich mówi o tym co ja i moja siostra robimy, myślimy i jak się zachowujemy! Jak się po latach okazało był to jakiś psychologiczny poradnik o wychowywaniu dzieci, ale wtedy urósł on w moich oczach do rangi jakiejś magicznej księgi opisującej moje własne życie. Wielokrotnie kartkowałem ją z nabożnym lękiem, ale niestety nie miała żadnych obrazków, a ja w żaden sposób nie mogłem przeniknąć za tę zasłonę drobnych, czarnych liter i odkryć zapisanych tam tajemnic.
Najlepiej oczywiście pamiętam obrazki. Surowy profil damy ubranej w ciemny kapelusz i szczelnie zapiętą pod szyją bluzkę („Pani Bovary”); mnóstwo dziwnych czarno-białych grafik w książeczce „Jak zostać artystą”; Królewna Śnieżka i Myszka Miki w książkach Łysiaka…
Nic jednak nie mogło równać się z jednym grubym, zagadkowym tomem, który wyróżniał się już okładką. Płócienna oprawa była zupełnie gładka – bez napisów i ilustracji, za to w kolorze soczystej czerwieni. Dopiero po latach zrozumiałem, że po prostu zagubiła swoją obwolutę – i chociaż tej obwoluty nigdy nie widziałem, sądzę, że niewiele przez to straciła. Jej nagość czyniła ją tylko bardziej intrygującą. A to, co znaleźć można było wewnątrz przechodziło wszelkie wyobrażenia. Zawarty był w niej cały świat! Ilustracja na ilustracji – z czego większość barwna. A na nich rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Najbardziej utkwił mi w pamięci piękny, niemal nagi młodzieniec z konwulsyjnym grymasem twarzy, przywiązany do drzewa, poprzebijany strzałami, z których ciekła przerażająco czerwona krew. Albo dziwnie nakryte przebogate stoły, na których cieśniły się przeróżne owoce (niektóre robaczywe!), mięsa, ptaki, noże, i – o zgrozo – rozciągnięte martwe zające z wybałuszonymi oczami. Albo nagie kobiety wylegujące się na kanapach. Albo piękne pejzaże mieniące się kolorami. I w tym wszystkim Chrystus o tylu twarzach i w tylu konfiguracjach. Bałem się tej książki. Było w niej coś zakazanego, strasznego, niedozwolonego: ta przerażająca krew, obnażona brutalność, rozbuchana cielesność, zaskakująca nagość, materialność i zmysłowość, piękno i brzydota, świętość i grzech, życie i śmierć. Nietrudno domyślić się, że było to jakieś kompendium historii sztuki. Dla mnie jednak była to książka niezwykła. Nie sięgałem po nią często. Każdy kontakt z nią był prawdziwym misterium fascinosum et tremendum. Nie wolno jej było brać do ręki zbyt pochopnie.
Jakiś czas temu chciałem się z nią zmierzyć ponownie, spojrzeć chłodnym okiem, dla którego nie ma już zaskoczeń i tajemnic. Przeszukałem dom od piwnicy po strych – nie znalazłem. Pytałem, szukałem, przerzucałem w te i wewte wszystkie tak znajome z przedwczesnych fascynacji stare tomy. Na próżno. A może to i dobrze? Po co niszczyć mityczną inicjacyjną Księgę dzieciństwa przez skonfrontowanie jej z rozczarowanym spojrzeniem dorosłego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz