czwartek, 24 lutego 2011

ERA NOWE HORYZONTY tournée 2011


Po Polsce wciąż jeszcze krąży tournée Era Nowe Horyzonty z najciekawszymi filmami wakacyjnego festiwalu. Co roku są to zawsze obrazy trudne, które nawet w nurcie kina ambitnego są pewną awangardą i eksperymentem. Mają już one swoją wierną publiczność, przygotowaną na różne "dziwności" i niespodzianki. W tym roku jednak nawet i ci widzowie mogą być doświadczeni, bo wydaje mi się, że tytuły AD 2011 są jeszcze bardziej wymagające niż zwykle. Przedstawiam je poniżej w kolejności wartościującej - od najlepszego do najsłabszego. Jednocześnie przepraszam, że w tym roku komentuję je jeszcze krócej niż zwykle.

Zwyczajna historia (Jao Nok Krajok)
reż. Anocha Suwichakornpong


Zasłużony zwycięza tej edycji festiwalu. Tajwański film ukazujący relacje między chłopakiem, który na skutek wypadku zostaje sparaliżowany od pasa w dół z jego opiekunem i otoczeniem. Wbrew pozorom film ten kryje w sobie całą głębię różnych znaczeń. Niektóre z nich zaledwie przeczuwam (np. polityczny) i skądinąd wiem też, że Zwyczajna historia przemawia do widzów na wielorakich poziomach. Dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o zmierzeniu się z życiem w chwili obecnej. Bo tak naprawdę istnieje tylko "teraz" - z całym swym bagażem trudnych doświadczeń, bólu, cierpienia, zawiedzionych nadziei, niemożliwości spełnienia, ale też przyjemności dobrego, pikantnego posiłku, lektury, deszczu spadającego na twarz. Względem teraźniejszości można przyjąć wieloraką postawę. Możemy mieć świadomość kosmicznych wymiarów rzeczywistości oraz nieuchronnego końca wszystkiego, ale tak naprawdę liczy się to, co teraz. To życie, które właśnie się zaczyna i to, które trwa - wbrew wszystkiemu. W finale miałem mokre oczy.

Le quattro volte
reż. Michelangelo Frammartino


Wielkie zaskoczenie. Czy uwierzycie, że film absolutnie bez słów opowiadający o staruszku, kozach, drzewie i węglu może być fascynujący? A jednak! Może dlatego, że w gruncie rzeczy jest zupełnie o czymś innym. Film zafascynował chyba też widzów wrocławskiego festiwalu, którzy właśnie jemu przyznali nagrodę publiczności. Kto by pomyślał...

Mama
reż. Nikołaj i Jelena Renard


Kolejny film na Nowych Horyzontach praktycznie bez słów. Momentami wydaje się, jakby reżyserzy testowali cierpliwość i wytrzymałość widza. Warto jednak przetrwać, a nawet poddać się propozycji twórców - aż do przejmującego finału. A film powinni zobaczyć wszyscy chłopi, którzy zastanawiają się co te ich baby robią przez cały dzień siedząc w domu. Oraz ci, którzy nie przestają zastanawiać się nad tym, czym jest miłość.

Hadewijch
reż. Bruno Dumont


Może nie do końca zgadzam się z wszystkimi tezami tego filmu (a może bardziej rozłożeniem akcentów), ale i tak dobrze mi się go oglądało. Zwłaszcza ze względu na wykonawczynię roli tytułowej. A tak w ogóle wolę patrzeć na ten film jako na studium zaburzeń psychicznych niż np. studium religijności. 

I tak nie zależy nam na muzyce
(We Don't Care About Music Anyway)
reż. Cédric Dupire,Gaspard Kuentz


Naprawdę bardzo interesujący dokument eksperymentalny o awangardowej muzyce w Japonii. Nie wiem jakim sposobem, ale mnie uwiódł. Może wysmakowanymi zdjęciami, bezkompromisowością zaprezentowanej sztuki, mocnymi osobowościami bohaterów?

Łagodny potwór - projekt Frankenstein 
(Szelíd teremtés - A Frankenstein-terv)
reż. Kornél Mundruczó


Niemrawa, acz pomysłowa trawestacja Frankensteina Mary Shelley. Ładne zdjęcia.

Wkraczając w pustkę (Enter the Void)
reż. Gaspar Noé


Film, po którym najwięcej się spodziewałem, a który najbardziej mnie rozczarował. Do tego stopnia, że nie waham się nazwać go niewypałem. Śmierć jako ostateczny odlot? Pewnie można i tak. Nie sądziłem jednak, że psychodelia może być tak nudna. Wejście w ten film, to zaiste wkroczenie w pustkę.

*

Choć filmy powyższe stoją na różnym poziomie artystycznym, każdy jeden z nich jest wyjątkowym doświadczeniem dla widza. Skończę tak, jak zwykle: dobrze, że jest jeszcze takie kino i dobrze, że trafia jakoś na nasze ekrany. Rzadko, bo rzadko, ale jednak.

niedziela, 20 lutego 2011

Sztuka najnowsza w Londynie


Przez ostatnie dwa tygodnie trochę podróżowałem i chcę podzielić się z Wami przynajmniej kilkoma wrażeniami z tych wojaży. Mój ostatni pobyt w Londynie upłynął pod znakiem sztuki najnowszej. Najpierw wybrałem się znów do Tate Modern - zarówno po to, by przypomnieć sobie tamtejszą ekspozycję, jak i zobaczyć kolejny projekt w Hali Turbin z prestiżowej Unilever Series. W tym roku jest to skromna, a zarazem spektakularna instalacja najbardziej znanego chińskiego artysty konceptualnego o dźwięcznym imieniu Ai Weiwei. O jego porcelanowych ziarnach słonecznika wiele osób pisało już lepiej niż ja bym to zrobił, dlatego odsyłam do innych tekstów w sieci (np. do tego posta autorstwa Chihiro). Polecam też znakomity katalog wystawy Ai Weiwei: The Sun-flower Seeds wydany przez Tate, z którego można dowiedzieć się wiele nie tylko na temat tej pracy, ale i samego artysty oraz koszmarnej sytuacji życia w chińskim reżimie. Arcyciekawa i momentami wstrząsająca lektura.


We mnie słoneczniki wzbudziły wiele różnych uczuć i myśli, ale jedno było dla mnie szczególnie zaskakujące. Patrząc na dzieło chińskiego artysty obudziło się we mnie przemożne pragnienie posiadania choć jednego ziarenka. To była jakaś oszałamiająca pokusa, by spróbować zabrać ze sobą choć jedno ziarenko z tej niezliczonej liczby. To obsesyjne pragnienie zostało dodatkowo wzmocnione świadomością, że jeszcze nie tak dawno dostęp do tych ziarenek był wolny i swobodnie można je sobie było dotykać. Obawiam się jednak, że jeśli ta "barbarzyńska" ochota na zabranie sobie części pracy do domu przyszłaby na większą ilość odwiedzających, w krótkim czasie pewnie niewiele pozostałoby z tej instalacji w Hali Turbin.

A jeśli już mowa o wstydliwych pragnieniach, to przyznam się do jeszcze jednego. Jestem zadowolony z tego kim jestem, ale gdybym miał wybrać jedną osobę na świecie, z którą chciałbym się zamienić miejscami, byłby to zapewne Charles Saatchi. Jest to współzałożyciel bodajże największej w świecie agencji reklamowej, który za zarobione przez siebie pieniądze tworzy jedną z największych i najciekawszych kolekcji sztuki współczesnej. Swoimi wyborami wylansował już sporą grupę artystów (m.in. Damiena Hirsta i Tracey Emin). Ma on mocne i ciekawe poglądy (o czym można przekonać się z lektury bardzo interesującej książki My Name Is Charles Saatchi And I Am An Artoholic), nie ogląda się na opinie innych i obowiązujące mody (tak naprawdę on sam te mody tworzy). Jego pasja kupowania sztuki nie jest podyktowana chęcią inwestowania pieniędzy, aby zarobić jeszcze więcej. Saatchi to autentyczny miłośnik sztuki, który swoimi pieniędzmi chce wspierać młodych, nieznanych jeszcze artystów oraz przybliżać sztukę szerokiej publiczności (wstęp do jego galerii jest bezpłatny, warto też pobuszować nieco po stronie internetowej galerii). I jeszcze jedno: dla mojej wstydliwej i niepoważnej chęci zamiany miejsc z tym człowiekiem nie bez znaczenia jest fakt, że jest on mężem cudownej, niepowtarzalnej Nigelli Lawson. ;-)


Ale wróćmy do sztuki. Nie wiem jak to się stało, że podczas moich wcześniejszych podróży do Londynu nigdy nie odwiedziłem galerii Saatchiego - po prostu na śmierć o niej zapomniałem. Po kilku nie do końca trafionych lokalizacjach, aktualnie znalazła ona godne dla siebie miejsce w okazałym pałacu, w bardzo ładnej częsci Londynu, obok Sloane Square. Budynek, w którym mieści się galeria tylko z zewnątrz wygląda historycznie. W środku jest to jak najbardziej nowoczesna galeria, o kilkunastu dużych salach, bardzo wygodna do zwiedzania.


W tej chwili znajduje się tam druga część wystawy Newspeak: British Art Now. Prezentuje ona obszerny przegląd sztuki artystów mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii, choć niekoniecznie pochodzenia brytyjskiego (jest tu np. kilku artystów pochodzących z krajów Europy środkowo-wschodniej, także o polskich korzeniach). Ekspozycja jest przemyślana i klarowna, w każdej sali zebrane zostały dzieła wchodzące ze sobą w dialog: zrówno obrazy, jak i rzeźby oraz instalacje (brak bodajże tylko video-artu). Wystawie towarzyszy bardzo dobry przewodnik w postaci książeczki z reprodukcjami wszystkich zaprezentowanych dzieł, wraz z komentarzami - świetny pomysł, wart naśladowania. Zwiedzanie jest naprawdę olbrzymią przygodą i frajdą. Raz po raz jesteśmy zaskakiwani i poruszani do refleksji. Dzieła są oczywiście na różnym poziomie: bardziej i mniej ciekawe i oryginalne, ale zawsze warte obejrzenia i zatrzymania się przy nich choć na chwilę.

Tak tylko dla przykładu przedstawiam poniżej kilka wybranych dzieł. Wszystkie można zobaczyć w tym miejscu, na stronie galerii - duża część jest tam zaprezentowana z komentarzami.

Anne Hardy prezentuje wyraziste zdjęcia tajemniczych i niesamowitych wnętrz, które sama tworzy od ścian po aranżację i sprzęty. Wzbudzają one wiele pytań i domysłów na temat domniemanej historii tego wnętrza oraz osób je zamieszkujących lub użytkujących.

Anne Hardy, Untitled VI, 2005

Anne Hardy, Drift, 2004

Obrazy Roberta Fry'a nie są może jakoś wyjątkowo oryginalne (kłania się m.in. Cy Twombly i Francis Bacon), ale i tak zrobiły na mnie spore wrażenie. Podobała mi się szczególnie ich swoboda w użyciu różnorodnych narzędzi: od farby olejnej, poprzez akrylową aż do flamastrów - wszystko na jednym płótnie.

 Robert Fry, Purple Study 5, 2009

Spodobała mi się też jedna z prac Anny Barriball. Tajemnicze, ciemne, połyskujące drzwi o dziwnej fakturze, które okazują się być zaledwie odbiciem drzwi prawdziwych wykonanym ołówkiem na papierze. Pomysłowe i zaskakujące.

Anna Barriball, Door, 2004

Sądząc po reakcjach zwiedzających, instalacja Tessy Farmer jest jednym z "hitów" tej wystawy wśród publiczności. To sporych rozmiarów akwarium z rojem drobniutkich owadów, które po przyjrzeniu się im dokładnie okazują się być jakimś fantastycznym rojem walczącego ze sobą wojska. Creepy!



 Tessa Farmer, Swarm, 2004 (fragmenty)

Rzeźby Juliany Cerqueiry Leite są tak niespotykane, dlatego, że zostały wydrążone przez artystkę od środka. To nawet niezła zabawa doszukiwać się odcisków ciała Juliany w  niesamowitej fakturze tych nietypowych rzeźb: tu palce, tam stopa, a to może kolano lub łokieć...

 Juliana Cerqueira Leite, Down, 2008

Juliana Cerqueira Leite w czasie pracy

Obrazy Maaike Schoorel na pierwszy rzut oka wyglądają jak nieco pobrudzone czyste płótna. Uważna obserwacja pozwala jednak rozpoznać jeden, czy drugi kształt (to butelka, to jabłko, a tam jakaś postać!). Po chwili jesteśmy już w stanie rozpoznać jakąś scenę, a być może nawet jakąś historię.

 Maaike Shoorel, The Cruise, 2004

To zaledwie parę przykładów. Podobały mi się też "rzeźby" Steve'a Bishopa, portrety Carli Busuttil, fotografie Idris Khan, instalacja Ximeny Garrido-Lecca, obrazy Grahama Durwarda i wiele innych. Naprawdę polecam. Przy Galerii Saatchi takie Tate Modern wygląda jak jakieś historyczne muzeum pokroju Luwru lub British Museum. ;-)

PS. Moja wizyta w Londynie zaowocowała oczywiście zakupami książkowymi. Nie będę się tu chwalił co kupiłem, ale chcę podziękować Chihiro za polecenie tej księgarni oraz Oxfamu obok. Większość pozycji zakupiłem właśnie tam. Dzięki!