piątek, 25 czerwca 2010

Mundial et cetera


Jeśli jest na tym świecie jedna taka rzecz, która ZUPEŁNIE mnie nie interesuje, to jest nią sport. Pomimo tego, że już nie raz próbowałem sport zrozumieć/poczuć, a nawet uprawiać! Serio! Moje 202 cm wzrostu robiły swoje i były dużą pokusą dla niejednego trenera siatkówki i koszykówki - z tego powodu zaczepiano mnie nawet na ulicy próbując zwerbować do drużyny. Niestety. Okazało się, że nie mam do sportu ani głowy, ani serca, za to mam do niego dwie lewe ręce i dwie lewe nogi.

Sport to czyste emocje, z których zupełnie nic nie wynika. Do tego zbyt często łączą się one z zupełnie dla mnie niestrawną mieszanką agresji i nacjonalizmu. Emocje tego typu są mi zupełnie obce - coś na ich kształt odczuwam tylko raz w roku, podczas gali wręczania Oscarów. Jestem niemal zupełnie odporny na wirusa rywalizacji - w zasadzie nie bawią mnie żadne gry, także komputerowe. Mnie naprawdę nic nie obchodzi, że ktoś tam pobija jakiś kolejny kretyński rekord, który przecież nic tak naprawdę nie znaczy. Konstatacje na temat komercjalizacji sportu oraz medycyny i technologii, które coraz częściej zaczynają odgrywać w nim większą rolę niż trening, tylko utwierdzają mnie w moich przekonaniach.

Przyznam, że nieraz czuję się w tych moich poglądach odosobniony, gdyż trudno znaleźć mi osoby, które odczuwają podobnie - zwłaszcza w czasie wszelkiego rodzaju igrzysk, olimpiad i mistrzostw, czy też narodowych histerii towarzyszących wyczynom różnych Małyszów i Kowalczyk. Tym bardziej więc ucieszyła mnie dzisiejsza notka Tomasza Pindela na blogu Poczytane. Pozwolę sobie na przywołanie tu końcowego fragmentu:
Mój stosunek do sportu nadal będzie definiować pewna anegdota związana z Winstonem Churchillem, było-nie-było laureatem literackiej Nagrody Nobla w 1953. Otóż, jak wiadomo, Churchill dożył ponad dziewięćdziesięciu lat i cieszył się świetnym zdrowiem, a był mężczyzną słusznej postury, nie widywano go bez cygara i wciąż sączył szkocką. Zapytano go zatem kiedyś, jaka jest jego recepta na zdrowie. Na co on (zapewne zaciągając się tytoniowym dymem i łykając nieco łyskacza) odparł krótko: No sport.

Dzisiaj Winstona Churchilla obieram sobie za wzór i patrona moich "anty-sportowych" poglądów. :-)

niedziela, 13 czerwca 2010

Poważny człowiek


Moją pierwszą "blokadę blogową" przerwał seans najnowszego filmu braci Coen, który po długich oczekiwaniach wreszcie wszedł na nasze ekrany. Okazał się na tyle inspirujący, że naskrobałem kilka słów opinii - jak zwykle bez streszczania fabuły (nie cierpię tego, a zresztą o czym jest sam film sprawdzić można byle gdzie za jednym kliknięciem).



Sam fakt tego, iż bracia Coen mogli pozwolić sobie na nakręcenie takiego filmu, jak Poważny człowiek dowodzi ich wyjątkowej pozycji w kinematografii amerykańskiej. To nie jest film dla mas - podejrzewam, że dla wielu widzów może to być obraz nie do przełknięcia, gdyż zupełnie ignoruje nasze przyzwyczajenia i oczekiwania. Ten film to zagadka, przypowieść, haggada, a jednocześnie finezyjna zabawa kinem i popkulturą. Kto by pomyślał, że o poszukiwaniu woli Bożej można opowiadać w taki sposób?

Dzieło braci Coen przykuwa do ekranu już od brawurowego prologu nakręconego w języku jidysz. Tak jest już do przychodzącego nagle, niespodziewanego końca. Oglądając ten film bawiłem się świetnie, jednak wyszedłem z kina nieco przygnębiony – i to nie tylko za sprawą niemal apokaliptycznego zakończenia. Wizja, jaką przedstawili nam twórcy w swoim kolejnym wyśmienitym filmie, nie jest zbyt optymistyczna – chyba, że za taką uważa ktoś maksymę, że „przecież zawsze może być jeszcze gorzej”. Jednakże taka konstatacja nie jest dla Joela i Ethana czymś nowym. Niemal każdy ich wcześniejszy film mówi o bezsilności człowieka wobec losu i biegu wypadków, a także o ludzkiej małości, a nawet głupocie. W Poważnym człowieku jeszcze mocniej niż we wcześniejszych produkcjach autorów Fargo zaakcentowana została bezradność zarówno ludzkiej racjonalności, jak i duchowości. W ostatecznym rozrachunku nie jesteśmy w stanie rozszyfrować i zrozumieć rzeczywistości wokół nas. Nie umożliwią nam tego prawa fizyki i matematyki, które przecież mają swoje tajemnice i paradoksy. Także w religii coraz trudniej odnaleźć pomoc – bo co, jeśli w żaden sposób nie potrafisz dostrzec w życiu Bożego działania? Co nam w takim razie pozostaje? Może po prostu przyjąć z pokorą to, co ci się przydarza? „Zaakceptować tajemnicę”? I zanucić:

When the truth is found to be lies
and all the joy within you dies

(…)
you better find somebody to love


(Jefferson Airplane)

Tylko tyle? Aż tyle!
.