piątek, 26 sierpnia 2011

Patti Smith, Just Kids


Gdy dowiedziałem się, że wydawnictwo Czarne zamierza wydać najnowszą książkę Patti Smith dopiero w październiku 2012 roku (za to w tłumaczeniu znakomitego Roberta Sudóła), postanowiłem, że nie będę czekał tak długo i zdobyłem egzemplarz angielski. Just Kids po prostu mnie zauroczyła. Jest to swoista autobiografia Patti, skupiająca się przede wszystkim na jej skomplikowanym i wyjątkowym związku ze słynnym fotografem Robertem Mapplethorpem. Poznali się w bardzo młodym wieku, gdy byli jeszcze parą dzieciaków marzących o artystycznych sukcesach (głównie na polu sztuk plastycznych oraz poezji). Z czasem połączyła ich głęboka więź przyjaźni. Patti była dla Roberta muzą, opiekunką, kochanką, przyjaciółką... On wspierał ją w dążeniu do znalezienia właściwej formy wyrazu. 


Książka jest w gruncie rzeczy wyznaniem miłości do Roberta, opowieścią o niezwykłej przyjaźni. A jest to opowieść naprawdę piękna i wzruszająca. Patti Smith mówi językiem prostym i bezpretensjonalnym, a jednocześnie w niezwykle poetycki sposób. Niektóre obrazy i metafory sprawiały, że aż ciarki przechodziły mi po plecach. Chociaż pisze ona niejednokrotnie o sytuacjach, które nadawałyby się na skandaliczną opowieść, robi to w sposób wyciszony, dyskretny, jakby chodziło o najzwyklejsze wydarzenia. Nikogo też nie osądza. Ujęła mnie tym niezmiernie.


Chociaż Mapplethorpe zajmuje w tej historii główne miejsce, to w tle roztacza się barwne środowisko nowojorskiej sceny rockowej i artystycznej przełomu lat 60-tych i 70-tych. Kogo tu nie ma! Andy Warhol i jego Fabryka, Jimi Hendrix, Bob Dylan, Jim Morrison, Janis Joplin - żeby wymienić tylko najbardziej znane nazwiska. Smith potrafi nakreślić ich portret kilkoma subtelnymi, rozedrganymi kreskami (jak w swoich rysunkach). Wystarczy jedna opisana sytuacja, jedno zacytowane zdanie, jakaś anegdota, aby uchwycić coś wyjątkowego i prawdziwego o przedstawianej postaci (szczególnie zachwycił mnie fragment o bliższym spotkaniu z Janis Joplin). 


Integralną częścią książki są zamieszczone w niej zdjęcia i rysunki: zjawiskowe portrety Patti wykonane przez Roberta, ich twórczość plastyczna, wreszcie uchwycone polaroidem sceny ze wspólnego życia codziennego. Są pięknym dopełnieniem tekstu, a w pewnym sensie i kontynuacją narracji.


Niech za rekomendację tej książki wystarczy to, że napiszę, iż czytając ją miałem w oczach łzy - i to nie jeden raz: od poruszającej przedmowy to takiegoż zakończenia. 


Piosenka Wild Leaves napisana przez Patti dla Roberta na jego 41 urodziny, niedługo przed jego śmiercią.

Zamieszczone w poście zdjęcia to wybrane portrety Patti Smith wykonane przez Roberta Mapplethorpe'a - wszystkie znalezione gdzieś w odmętach internetu.










Patti Smith, Just Kids
Wyd. Bloomsbury, 2010, 
s. 308.
Cena okładkowa (paperback): 8,99

Książka zdobyła National Book Award.

Planowana jest jej ekranizacja (nie znam szczegółów, ale widzę tylko jedną aktorkę w roli Patti: Charlotte Gainsbourg).

wtorek, 16 sierpnia 2011

Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu


Właśnie zakończyła się 12. Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu (na pięknym Roztoczu, niedaleko Zamościa). Ten znakomity festiwal filmowy trwał od 5 do 15 sierpnia, ale mi udało się tam pojechać zaledwie na cztery całe dni. 

To festiwal naprawdę wyjątkowy. Jego niepowtarzalnym klimat tworzy nie tylko znakomity, ambitny repertuar, ale i urokliwe miasteczko, które wygląda jak wielki park. Można tam naprawdę odpocząć, spacerując spokojnie od jednej sali kinowej do drugiej (wśród drzew, a nie w budynku multipleksu), nie bojąc się, że zabraknie miejsca, biletów, że będą jakieś wielkie tłumy (a tak bywa na wielu innych imprezach tego typu). Filmy wyświetlane są równocześnie w czterech miejscach i trzeba czasem nieźle się nagłówkować który seans wybrać (w sumie są ich setki - także w ramach przeglądów tematycznych). Tak, czy siak, prawdziwie zapalony kinoman może obejrzeć nawet pięć lub sześć tytułów dziennie - ja poprzestawałem jednak na trzech lub czterech. 

LAF to jednak nie tylko filmy, ale i różne imprezy towarzyszące: spektakle teatralne, koncerty, spotkania autorskie z twórcami kina, wreszcie niekończące się dyskusje wśród uczestników. Miłymi akcentami są prelekcje przed filmami, festiwalowa gazetka wychodząca codziennie, bardzo pomocny katalog filmów, różne konkursy etc. 

Zauroczyło mnie to miejsce i mam nadzieję, że uda mi się tam powrócić - może następnym razem na dłużej. Póki co przedstawię większość filmów, które tam obejrzałem (w kolejności z grubsza od tego, który mi się najbardziej podobał). Niestety kilka ciekawych filmów mnie ominęło (m.in. czeski Palacz zwłok, najnowszy Woody Allen, kilka polskich premier).

Wtorek, po świętach  
(Rumunia, 2010)
reż. Radu Muntean


Można by powiedzieć, że to banalna historia małżeńskiej zdrady. Pokazana jest jednak w zupełnie nowy sposób - jakże różny od tego, jakie serwuje nam większość produkcji kinowych i telewizyjnych. Tym samym film przywraca całą wagę tematowi. Jego realizm sprawił, że aż chodziły mi ciarki po plecach. Genialny!

Kieł 
 (Grecja, 2009) 
reż. Giorgos Lanthimos


Oglądałem ten mocny film nie słysząc wcześniej o czym traktuje - tym większe więc było moje zaskoczenie (lepiej chyba nie wiedzieć, więc nie napiszę nic na ten temat). Jest on bardzo nieprzyjemny w oglądaniu i przypomina mi nieco dokonania dwóch Austriaków: Michaela Haneke i Ulricha Siedla - także pod względem jakości.

Drapacz chmur  
(Dania, 2010)
reż. Rune Schjøtt


Ona - niewidoma. On - siedemnastolatek o umyśle dziewięciolatka. Do tego problemy ze stulejką, kastrowanie wieprza po pijaku, kierowca autobusu z wieczną czkawką, rubaszne podstarzałe bliźniaczki w dezabilu itd., itp. - czli duński misz-masz oryginalnych typów. Nade wszystko jest to jednak ciepła i ujmująca historia inicjacyjna (w wielorakim sensie - także tym seksualnym) o potrzebie prywatności i intymności oraz wyzwoleniu się spod kontroli i tyranii. Co ciekawe, może być też odczytywana metaforycznie, na głębszych poziomach (także religijnym i politycznym). A tak poza tym najwyczajniej w świecie film bawi i wzrusza.

Karen płacze w autobusie  
(Kolumbia, 2011)
reż. Gabriel Rojas Vera


Historia Karen (sympatyczna Angela Carrizosa), która "bez powodu" odchodzi od całkiem "normalnego" męża i próbuje sama radzić sobie w świecie. Skromny dramat o subtelnie feministycznej wymowie. Może stosuje parę mało oryginalnych chwytów, ale porusza emocjonalnie. Film słuszny i potrzebny - mężczyznom może bardziej niż kobietom.

W lepszym świecie  
(Dania, Szwecja, 2010)
reż. Susanne Bier


Ogląda się znakomicie: ładne zdjęcia, wciągająca fabuła, aktualność problematyki, która posługując się analogią staje się filozoficzno-etyczną tyradą na najbardziej palące tematy społeczno polityczne (Afryka, terroryzm, europejska tolerancja, wychowanie, konfrontacja ze złem, a nawet z bestialstwem etc.). Film trzyma w napięciu - cały czas mamy wrażenie, że oto za chwilę stanie się coś strasznego. Mimo tych wszystkich niewątpliwych atutów, Susanne Bier grzęźnie momentami w banałach i zbyt stereotypowych rozwiązaniach. Nie udaje jej się także całkowicie uniknąć pułapki sentymentalizmu. I co najgorsze, całość sprawia wrażenie zbytniego wykoncypowania, a film staje się przez to nieco sztuczny. Za mało tu życia, a za dużo papierowych teorii i tez. Chyba najsłabszy ja dotąd obraz tej świetnej skądinąd reżyserki. "Tylko" dobry.

Parking królów 
(Islandia, 2010)
reż. Valdís Óskarsdóttir


Bardzo sympatyczna komedia o lekko czarnym, a raczej szaro-burym zabarwieniu. Fabuła prawie zerowa, za to jeśli już się coś dzieje, są to niespodziewane zwroty akcji. Jakiekolwiek wydarzenia nie są jednak zbytnio potrzebne, bo cała plejada oryginalnych bohaterów (a la Przystanek Alaska i Twin Peaks) wystarczy, by nieźle się ubawić.

Szukając Erica 
(Wielka Brytania, Francja, Włochy, Belgia, Hiszpania, 2009)
reż. Ken Loach


Bardzo przyjemna bajka. Trochę straszna, trochę "magiczna", trochę śmieszna i oczywiście budująca. Bawiłem się świetnie - nie przeszkadzał mi nawet wątek sportowy, który był raczej tłem dla całej wciągającej historii listonosza, jego rodzimy, kumpli, pewnej broni i pewnego gangstera.

Passione 
 (Włochy, USA, 2010)
reż. John Turturro

Dla tych, którzy tak, jak ja, sądzili, że nie istnieje coś takiego, jak dobra muzyka włoska. A także dla miłośników muzyki, Neapolu (i Italii w ogóle). Szkoda tylko, że zabrakło jakiejś spójnej narracji. Film sprawia bowiem wrażenie nieco przypadkowego zlepku teledysków. Można przy nim jednak dobrze odpocząć, wyłączając umysł niemal całkowicie. ;)

Nieściszalni  
(Szwecja, Francja, 2010)
reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson


Film twórców niezapomnianych Jabłek Adama. Bardzo pomysłowa i oryginalna komedia, w której można się doszukiwać głębszych sensów, np. na temat roli sztuki w społeczeństwie i ludzkim życiu. Bez wielkich rewelacji, ale obejrzeć można.

Nawet deszcz  
(Hiszpania, Meksyk, Francja, 2010)
reż. Icíar Bollaín


Interesujący pomysł zderzenia wypraw Krzysztofa Kolumba z sytuacją współczesnego wyzysku i uciskania biednej ludności Ameryki Południowej. Zostało to nawet sprawnie zrealizowane, choć ukazane analogie są trochę zbyt oczywiste i przez to ocierają się o trywialność. I nie wiem po co jeszcze ten hollywoodzki sentymentalizm i trochę zbyt "lewacka" słuszność.

Cyrk Columbia  
(Słowenia, Bośnia i Hercegowina, Serbia, Belgia, Francja, Niemcy, Wielka Brytania, 2010)
reż. Danis Tanović


Oglądając ten film o krótkim czasie pokoju między upadkiem komunizmu w byłej Jugosławii, a wybuchem wojny, trzeba wyrzucić z pamięci to, że wyreżyserował go Danis Tanović. Zapomnij o jego genialnym debiucie, jakim była Ziemia niczyja. Wówczas być może będziesz mieć trochę przyjemności i satysfakcji z seansu. Ładne zakończenie.

Po zachodzie 
(Austria, 2010)
reż. Nikolaus Geyrhalter


Dokumentalny. Krótkie migawki nocnego życia z różnych krajów Europy zachodniej (głównie Austria, Niemcy i Anglia). Szpital, posterunek policji, krematorium, dworzec, monitoring miejski, fabryka itd., itp. Bogactwo i różnorodność życia, które interpretować musimy sobie sami. Choć film ogląda się z zainteresowaniem, zaskoczyło mnie to, że wygrał on Planet Doc, jeden z najlepszych festiwali filmu dokumentalnego.

***

Są to filmy lepsze i gorsze, ale trzymają niezły poziom i każdy z nich zasługuje na uwagę. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję je obejrzeć, polecam.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Miłosz. Biografia i Wiersze Wszystkie


Zwykle z dużą ostrożnością odnoszę się do blurbów z okładek zachwalających książkę, której dotyczą. Rzadko kiedy zdarza się, by odpowiadały one rzeczywistości. Nawet moje ulubione wydawnictwo Znak niejednokrotnie przesadza w tych swoich notkach. Inaczej jest jednak w przypadku monumentalnej biografii Czesława Miłosza autorstwa Andrzeja Franaszka. Każde słowo tekstu z okładki jest bezsprzecznie prawdziwe:
Wydarzenie Roku Czesława Miłosza!
Niebywałe życie, niebywała biografia.


"Miłosz. Biografia" autorstwa Andrzeja Franaszka to nie tylko barwny portret jednego z największych twórców XX wieku - to zarazem kawał historii tego stulecia, z jego okrutnymi paroksyzmami: wojnami, rewolucjami, totalitaryzmami, powstaniami, dyktaturami, zrywami niepodległościowymi. Wszystkich tych wydarzeń - a także kluczowego dla tej epoki losu wygnańca - żyjący blisko sto lat poeta doświadczył na własnej skórze; ale też wnikliwie opisał w dziełach zdumiewających skalą artystycznej różnorodności.

Andrzej Franaszek zbierał materiały do tej biografii przez przeszło dziesięć lat - w Polsce i na Litwie, we Francji i w Ameryce. Dotarł do wszystkich, którzy mogli o Miłoszu powiedzieć coś istotnego, spenetrował archiwa w Beinecke Library i Maisons-Laffitte, prześledził obfitą korespondencję poety. Fantastycznie operuje zebranym materiałem, nie przytłaczając czytelnika nadmiarem wiadomości, a raczej budując portret bohatera swej opowieści lekkimi pociągnięciami pióra. Nie pomija bolesnych i trudnych tematów, drażliwych spraw osobistych, dramatycznych decyzji i wyborów. Pokazuje je z kulturą i empatią, pomagając nam poznać tajemnice fascynującego losu wielkiego człowieka. Czytając dzieło Andrzeja Franaszka, nabieramy nadziei, że uda się przeniknąć fenomen talentu i meandry osobowości Miłosza, zrozumieć, co ukształtowało jego umysłowość, wyobraźnię, wrażliwość poetycką.


Jest to jedna z tych książek, które początkowo onieśmielają, a nawet przerażają swoją objętością (prawie tysiąc stron), ale która po zakończeniu lektury wywołuje okrzyk: "To już? Tak szybko? Jaka szkoda!". Jest to najprawdopodobniej najlepsza polska książka roku.

Olbrzymia praca wykonana przez biografa imponuje i zachwyca. Jakie bogactwo faktów, szczegółów, cytatów - a wszystko razem buduje spójną i przekonującą wizję tej niezwykłej osobistości, jaką był Czesław Miłosz. Spodobało mi się bardzo, że Franaszek, uznany literaturoznawca, kreśląc sylwetkę pisarza, sięga obficie do jego rozległego dzieła. Omawia poszczególne tomy wierszy i esejów, przytacza artykuły i różnorodne zapiski. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko pełniejszy obraz bohatera tej opowieści, ale i odkrywamy nowe sensy i liczne aluzje zawarte w jego przebogatej twórczości. Żal tylko, że choć przez pierwszą połowę życia poety Franaszek omawia poszczególne wydarzenia i kolejne wydawane tomy dosyć dokładnie, to od momentu wyjazdu przyszłego Noblisty do USA w 1961 r., narracja nie jest już tak szczegółowa, a wydawane w tym czasie dzieła omawiane są zbiorczo, w kolejnych "rzutach".

Książkę czyta się znakomicie, niemal jednym tchem. Wielka w tym zasługa płynącego potoczyście języka oraz umiejętnie budowanego napięcia. Wydarzenia wojenne lub te związane z "ucieczką" na emigrację czyta się jak niezły thriller. Mocno poruszające są też fragmenty opisujące skomplikowane relacje z żoną Janiną oraz chorobę jej i ich syna Piotra, wreszcie nie tak rzadkie okresy załamania i zwątpienia, jakie nawiedzały pisarza. Radością, ale i lekką zazdrością napawały mnie perypetie studenta Czesława w przedwojennym Wilnie, związane z udziałem w bardziej lub mniej formalnych grupach i stowarzyszeniach studenckich i literackich. Niezwykle ciekawe są kulisy przyznania poecie Nagrody Nobla. Zadziwiała mnie nieraz postawa Miłosza - np. jego wytrwałe, pełne niebezpieczeństw peregrynacje wojenne oraz postawa nieangażowania się bezpośrednio w walkę, bo jak najwięcej pisarzy i intelektualistów powinno wojnę przeżyć, by budować kraj po jej zakończeniu (tu ciekawy cytat z Miłosza: Pruszyński w swojej książce o Hiszpanii opowiada o młodym poecie baskijskim, który na froncie tłumaczy "Antygonę" Sofoklesa. Ten poeta rozumiał, że nie wykreśla się bezkarnie ani jednego roku z kultury narodu, że przyszłe pokolenia zapomną o stanie naszych nerwów, ale nie zapomną o dobrym przekładzie "Antygony").

Blisko 150 stron tego opasłego tomu to wydrukowane petitem przypisy, których jednak pod żadnym pozorem nie należy w lekturze pomijać, gdyż są nie mniej ciekawą jak tekst główny kopalnią ciekawostek, anegdot, dopowiedzeń i cytatów z niezliczonych książek, listów i wywiadów. W książce zamieszczona jest też podstawowa bibliografia poety oraz indeks nazwisk (brakuje trochę indeksu tytułów książek i wierszy).

Niezbędnym dodatkiem są też zdjęcia, na których widzimy Miłosza, jego bliskich i znajomych w różnym okresie życia. Do moich ulubionych należą te, na których widzimy poetę jak przygotowuje się do ceremonii Noblowskiej... pastując sobie buty lub już na bankiecie, gdy razem z Kisielem prezentują do obiektywu swój pojedynek na miny. Podoba mi się też zdjęcie z Gombrowiczem oraz to pełne czułości w objęciach drugiej żony, Carol.


Miłosz nazywany jest często "świadkiem XX wieku" i chociaż on sam bardzo nie lubił tego określenia, jest w nim wiele prawdy. Wielka Historia pojawia się na tych stronicach nieustannie (choć nigdy nie nuży!), wraz z całą plejadą wybitnych osobistości. Kogo tu nie ma! Iwaszkiewicz, Giedroyc, Turowicz, Vincenz, Jeleński, Gombrowicz, Herbert, Czapski, Wat, Andrzejewski, Brodski... Listę można by ciągnąć jeszcze długo. Jakby efektem ubocznym przeczytania tej biografii jest to, że poznajemy trochę lepiej i tych ludzi. Dla mnie największymi odkryciami byli Zbigniew Hertz i Maria Dąbrowska, którzy dali mi się poznać od nowej dla mnie strony - jako obdarzeni niezwykłym zmysłem obserwacji komentatorzy, których opinie są celne, trzeźwe, a także pełne ironii i humoru (nieraz złośliwego). Z niecierpliwością czekałem na kolejne cytaty z ich listów lub dzienników.

Innym efektem ubocznym (a może zamierzonym skutkiem?) jest chęć jeszcze bliższego poznania dorobku Czesława Miłosza. Ja nabrałem największą ochotę na Rodzinną Europę, Ziemię Ulro i Historię literatury polskiej, po które prędzej, czy później na pewno sięgnę. Równocześnie z biografią czytałem też towarzyszący jej tom Wierszy wszystkich. Udało mi się poznawać pierwsze tomy wierszy równolegle do prowadzonej przez Franaszka opowieści - z obopólną korzyścią. Po "amerykańskim przyspieszeniu" w biografii, było to już niemożliwe, tak więc teraz już na spokojnie będę kontynuował moją znajomość z tą wielką poezją  (z wcześniejszych lektur znam tylko ostatnie tomy od wydanego w 2000 r. To oraz pojedyncze utwory wcześniejsze).

 

Przy pierwszym czytaniu wiersze te uderzają mnie przede wszystkim perfekcyjnym rytmem i piękną melodyką - Miłosz to prawdziwy mistrz polszczyzny. Poza tym czytelnik zaznajomiony głównie z polską poezją współczesną dostrzeże zupełnie inny rejestr tego języka oraz inną wagę poruszanych problemów. To poezja bardzo poważna (choć ta powaga bywa przełamywana humorem i (auto)ironią - zwłaszcza w najpóźniejszym okresie twórczości), wręcz wzniosła; intelektualna, a nawet filozoficzna. Choć ociera się o wyżyny abstrakcji, nie stroni od konkretu. Jest bardzo zmysłowa, przepełniona kontemplacją i zachwytem nad światem. Ta poezja to cały świat - by przywołać tytułową metaforę z książki Jana Błońskiego (Miłosz jak świat). Warto w ten świat wejść.

A wracając do książki Franaszka. Nigdy nie byłem wielkim fanem biografii i nie czytałem ich w życiu zbyt wiele. Po tej lekturze nabrałem jednak ochoty na więcej. Na pierwszy ogień pójdzie pewnie żywot Jerzego Nowosielskiego autorstwa Krystyny Czerni, który już od paru miesięcy łasi się do mnie z półki. Znak zapowiada też biografię Jerzego Turowicza. A mnie marzą się jeszcze podobne do omawianej biografie Zbigniewa Herberta i Witolda Gombrowicza. Co pan na to, panie Franaszek?

środa, 3 sierpnia 2011

Kilka żalów, pięć książek i jedna nagroda


Na początku tego roku w środowisku blogerów książkowych powstała idea nagrody przyznawanej najciekawszym książkom. Siłą sprawczą i napędową całej sprawy była przede wszystkim Agnieszka z bloga Życiowa pasja bibliofila. Idea ruszyła z kopyta i rozgorzała gorąca dyskusja na stworzonym specjalnie w tym celu forum. Dołączyłem niezwłocznie, jak tylko usłyszałem o tej inicjatywie - byłem naprawdę podekscytowany projektem. Dyskusjom nie było końca. Niestety w pewnym momencie ruch na forum ustał i wszystko ucichło. Co jakiś czas tam zaglądałem, ale gdy na stronie zaczął dominować spam, uroniłem łezkę, stwierdzając, że sprawa póki co umarła śmiercią naturalną. Nieświadomy byłem tego, że było wręcz przeciwnie - wyłoniła się ścisła grupa organizatorów, wybrano ostatecznie nazwę nagrody - Złota Zakładka (która zresztą mi się podoba), ustalono ostatecznie konkretne kategorie, o których tak zawzięcie dyskutowaliśmy na forum, wreszcie utworzono regulamin i stronę internetową przedsięwzięcia. Nic o tym nie wiedziałem z tej prostej przyczyny, że jakimś dziwnym trafem nie dotarł do mnie mail informujący o tych krokach. Nic to. Najważniejsze, że sprawa się rozwinęła - i to ponad pierwotne oczekiwania, bo okazało się, że jednym z partnerów nagrody zostały Targi Książki w Katowicach, podczas których mają być ogłoszone wyniki.

Pełen radości i zapału zacząłem już układać listę nominacji, gdy okazało się, że... nie mogę wziąć udziału w głosowaniu. Regulamin został bowiem tak skonstruowany, że nominować książki i głosować na nie mogą tylko ci blogerzy, których blog w momencie otwarcia naboru nominacji (a więc 1 sierpnia 2011) funkcjonuje od 6 miesięcy i opublikował przez poprzedzający rok co najmniej dwanaście recenzji. Okazało się, że nie spełniam tego drugiego warunku. Nie zamieściłem na bric-à-brac aż 12 recenzji książkowych od sierpnia 2010 (jest ich coś ok. dziewięciu plus inne posty w kategorii książki: różne stosiki itp.). Mam za swoje. Dostało mi się za to, że niezbyt często tu piszę oraz za to, że nie publikuję więcej recenzji książkowych (choć w 2010 r. przeczytałem ponad 80 pozycji). 

Nie dawałem jednak za wygraną, próbując uprosić zakwalifikowanie mnie do udziału w plebiscycie. Miałem nadzieję, że może poczytane mi zostanie to, iż prawie od początku brałem udział w dyskusjach i pragnąłem czynnie włączyć się w realizację pomysłu. Jako dodatkowy argument wskazałem jeszcze swoje opinie o książkach, jakie publikuję w serwisie Lubimy Czytać, a których nie umieszczam tutaj, bo są zbyt krótkie na samodzielny post. Niestety nic to nie dało - organizatorzy postanowili być twardzi i "nie adaptować regulaminu do próśb". No, cóż - trudno. Pewnie tak trzeba. Nie ukrywam, że mi przykro i pozostał żal. A listę swoich nominacji mogę już wyrzucić do kosza. 

Dobrym owocem tego wszystkiego będzie być może to, że wezmę się bardziej za siebie i zacznę pisać więcej recenzji książkowych. Na dobry początek postanowiłem zamieszczać w moim bric-à-brac opinie z LubimyCzytac.pl. Raz na jakiś czas spodziewajcie się więc tutaj zbiorczych sprawozdań przynajmniej z niektórych moich lektur. Oto pierwsze z nich - kilka pozycji spośród przeczytanych przeze mnie w ostatnich dwóch miesiącach (z ocenami w skali od 1 do 6). Ze specjalną dedykacją dla ekipy Złotej Zakładki. A tak swoją drogą, to ciekawe, czy policzą je jako oddzielne recenzje?

***

Umberto Eco, Historia piękna (Rebis, 2005) - Rozczarowała mnie ta książka. Jest zbyt powierzchowna, by traktować ją jako dzieło z pewnymi ambicjami, a jednocześnie zbyt zagmatwana i pisana zbyt trudnym językiem, by uznać ją za rzecz czysto popularyzatorską (choć niekiedy odnosiłem wrażenie, że to raczej wina polskiego tłumaczenia). Oto mała próbka: 
"Wobec przytłaczającej atmosfery świata przemysłowego, rozrastania się metropolii, przez które przewalały się ogromne i anonimowe tłumy, powstawania nowych klas o potrzebach z pewnością innych niż estetyczne, artysta czuł się urażony formą nowych maszyn, afiszujących się czystą funkcjonalnością i nowymi materiałami, i - zagrożony w swoich ideałach - idee demokratyczne, które stopniowo torowały sobie drogę, uważał za wrogie; dlatego postanowił się stać odmieńcem" (s. 329). 
Czy to jest w ogóle po polsku?

Dużym atutem tej publikacji jest świetnie dobrany, nieoczywisty i bardzo obfity materiał ikonograficzny - w dodatku w znakomitych reprodukcjach. Cieszą też liczne wypisy ze źródeł literackich - choć nie ułatwiają one bynajmniej lektury. Te dwa elementy sprawiają, że podwyższam nieco ocenę.

Jest to książka na wskroś postmodernistyczna. Wenus Tycjana obok Lilith Rossettiego i Anity Ekberg z 8 i pół Felliniego; rzeźby antyczne obok miniatur średniowiecznych i kadrów z komiksów. Teksty biblijne obok traktatów oświeceniowych i poezji modernistycznej. Wszystko miesza się tu ze sobą - choć nie bez pewnego zamysłu. Książka niewątpliwie oryginalna, odważna i na swój sposób fascynująca. I jak każda tego typu pozycja - wśród wielu osób może wzbudzić opór. Mnie sama idea się podoba, ale jej realizacja pozostawia już sporo do życzenia. Ocena: 3, 5.

Praca zbiorowa pod red. Piotra Mareckiego i Agnieszki Wiśniewskiej, Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010) - Dlaczego o (pop)kulturze i sztuce pisać świeżo, z pazurem i piekielnie inteligentnie potrafią tylko autorzy ze środowiska Krytyki Politycznej? Czy dlatego, że "nieaspirujący do grona poważnych recenzentów mają łatwiej" (s. 217)? A może dlatego, że jako jedni z niewielu są w stanie dostrzec, że te dziedziny także dzisiaj mogą mieć widoczny skutek społeczny; że ze sztuką nie tylko warto, ale da się dyskutować; że nie jest ona tak do końca autonomiczna względem takich dyskursów stwarzających rzeczywistość, jak nauka, wiedza, polityka i religia (s. 213)? Ocena: 5.

Seamus Heaney, Przejrzysta pogoda. Wiersze wybrane (Znak, 2009) - Nie jest to prosta poezja - ona wymaga wysiłku, zmagania z materią języka. Pełna nostalgii, a nawet melancholii, pełnymi garściami czerpie z obrazów pamięci, dopuszcza do głosu duchy zmarłych. Żywi się nie tylko wspomnieniem, ale i mitem, literaturą, historią, naturą. Potrafi porwać i wzruszyć, zachwycić i dać do myślenia. A niekiedy pozostawia bezradnym. Nie jest to prosta poezja. To poezja wielka. Ocena: 5, 5.





Marcin Szczygielski, Berek (Latarnik, 2007) - Pewnie nigdy nie sięgnąłbym po tę książkę, gdyby nie to, że wpadła mi w ręce zupełnie przez przypadek w miejscu i czasie, gdy nic ciekawszego na podorędziu nie miałem. A że czyta się szybko - błyskawicznie się z nią uporałem. Jest to właśnie takie czytadło do szybkiej, jednorazowej konsumpcji. Książka o spotkaniu młodego i bogatego geja ze złośliwym, starszym "moherem". Niestety bardzo jednostronna, mało prawdopodobna psychologicznie i niedopracowana - przydałby się dokładniejszy research środowiska katolickiego, bo tutaj to same schematy i stereotypy, nie do końca trzymające się kupy, parę "wpadek" np. na temat liturgii katolickiej etc. Na dodatek powieść zbyt słodka, jak na mój gust. Ocena: 2, 5.

Andrzej Szczeklik, Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny (Znak, 2007) - Nie sądziłem, że spodoba mi się ta książka. Nigdy nie interesowała mnie tematyka medyczna, a wręcz zawsze od niej stroniłem. Ten pięknie wydany tom wpadł mi w ręce trochę przez przypadek i skusiłem się ze względu na piękne reprodukcje dzieł sztuki, jakie znalazłem wewnątrz. Medycynę zawsze kojarzyłem z naukami empirycznymi, szczegółowymi, tymczasem w esejach Szczeklika jawi się ona jako dziedzina w pełni humanistyczna - którą przecież jest par excellence. Kore podaje mnóstwo rzetelnych informacji i ciekawostek związanych z tematyką medyczną (także z historii medycyny - co było dla mnie wyjątkowo ciekawe). Nie stroni jednocześnie od odwołań do mitów, literatury, religii, filozofii, antropologii etc. Nadzwyczaj ciekawa i zupełnie dla mnie nowa perspektywa w tej dziedzinie. Polecam. A sam zabiorę się zapewne za wcześniejsze Katharsis tegoż autora. Ocena: 5.