czwartek, 4 listopada 2010

Tadeusz Słobodzianek "Nasza klasa"


Spektakl Nasza klasa warszawskiego Teatru Na Woli jest bez wątpienia jedną z najważniejszych premier obecnego sezonu teatralnego – i to nie tylko ze względu na rozgłos, jaki sztuka uzyskała dzięki otrzymanej niedawno literackiej Nagrodzie Nike. Trwający blisko trzy godziny dramat Tadeusza Słobodzianka opowiada o losach dziesięcioosobowej klasy w szkole powszechnej, gdzieś na wschodnich ziemiach Polski. I chociaż nazwa miejscowości, w której rzecz się dzieje nie pada ze sceny ani razu, nie jest tajemnicą, że opowiadana historia nawiązuje bezpośrednio do słynnego mordu w Jedwabnem, gdzie 10 lipca 1941 roku niemal wszyscy żydowscy mieszkańcy miasteczka zostali spaleni żywcem w stodole przez swoich polskich sąsiadów.


Tadeusz Słobodzianek tak mówi o genezie swojej sztuki:
Bezpośrednią inspiracją stało się stare zdjęcie szkolne z Jedwabnego, na którym był jeden z osądzonych w procesie morderców, córka właściciela stodoły, w której spalono Żydów i jeden z niewielu ocalonych Żydów, którego matka i brat zginęli w stodole. Wszyscy chodzili do jednej klasy. Pamiętam, jakie wielkie wrażenie zrobiła na mnie ta fotografia. Patrzyłem na nią godzinami i zastanawiałem się, co robiły te dzieci 10 lipca 1941 roku? Które z nich zginęło w stodole? A które do stodoły okutym kijem zaganiało? Które „tylko” się przyglądało? A które chapało co się da, z tego co po Żydach zostało.


Autor sztuki materiał czerpał z rozmaitych źródeł historycznych (m.in. aktów sądowych, notatek dziennikarskich), a także z opracowań naukowych. Jednakże Nasza klasa nie jest na szczęście publicystyką, czy głosem politycznym w sprawie. Słobodzianek przekuwa te materiały na język sztuki i dzięki temu sprawia, że możemy skonfrontować się z tragedią w głębszy, egzystencjalny sposób. To prawda, że pierwsze próby zmierzenia się z tym tematem na polu literatury mamy już za sobą, żeby wspomnieć tylko powieść Józefa Hena Pingpondzista, czy literaturę faktu: Sąsiadów Jana Tomasza Grossa [pdf], która wyciągnęła te wydarzenia na światło dzienne oraz My z Jedwabnego Anny Bikont. I chociaż te publikacje mogą emocjonalnie poruszać, to jednak śmiem twierdzić, że dopiero teatr doprowadzić nas może do prawdziwego katharsis. Nie bójmy się tego słowa – przecież już od starożytności był to jeden z podstawowych celów sztuki. A sztuka teatralna potrafi wciągnąć nas w sam środek dramatu, zapewnić niezwykle silne wrażenie uczestnictwa i poprzez swoją emocjonalną moc, doprowadzić do głębokiego, oczyszczającego przeżycia. Nie ukrywam, że jeśli o mnie chodzi, sztuce Słobodzianka się to udało.

W losach uczniów z tej samej klasy skupia się jak w soczewce niemal cała XX-wieczna historia naszego kraju. Nieszczęśliwy splot historii, ideologii i religii wkracza z niszczycielską siłą do sali szkolnej, która odtąd stanie się swoistym więzieniem mentalnym dla uczących się tam chłopców i dziewcząt. Jak znakomicie podkreśla to scenografia spektaklu, gdziekolwiek by się nie znaleźli w swoim życiu, tak naprawdę tkwią wciąż w tej samej klasie. Chyba nawet śmierć nie jest tu wybawieniem.


Jedynym członkiem klasy, który uniknie strasznego losu pozostałych jest Abram Piekarz, który wyjeżdża do Ameryki tuż przed wybuchem wojny. Nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co przydarzyło się jego klasie, staje się dla niej swoistym wyrzutem sumienia. Listy, które przez lata przysyła zza oceanu przypominają wciąż o czasach sprzed utraty niewinności i stają się niewygodnym świadectwem „raju utraconego”. Jego postać jest też dla nas, widzów ilustracją tego, jak mogłyby się potoczyć losy żydowskich uczniów, gdyby nie zginęli w pogromie. W tym kontekście długa recytacja imion wielkiej rodziny Abrama w ostatnich minutach dramatu, skontrastowana z wcześniejszą listą zamordowanych, nabiera wyjątkowej wagi. (A tak swoją drogą nie rozumiem śmiechów, jakie wywoływała ona u pojedynczych widzów. Czyżby była to próba radzenia sobie z bolesnym przeżyciem, jakim staje się dla nas ta sztuka?).

Kluczowy dla wydarzeń mord w stodole umieszczony zostaje dokładnie w środku dramatu. Pierwsza część opowiada o tym, jak do niego doszło, a druga ukazuje dalsze losy bohaterów aż do czasów nam współczesnych. Jest to zabieg prosty i logiczny, gdyż opiera się na chronologii, a jednocześnie jest on genialny w tej swojej prostocie. Pogrom to przecież centralne i kluczowe wydarzenie, które naznacza i określa całe życie bohaterów. W wymiarze symbolicznym staje się też newralgicznym punktem w XX-wiecznych dziejach Polski. Co ważne, Tadeusz Słobodzianek, poruszając tę trudną i mroczną tematykę, nie szuka winnych, ale próbuje wskazać na różnego rodzaju procesy i mechanizmy, jakie wpływają na nasze działania i wybory moralne. A jest to zadanie o wiele trudniejsze i bez wątpienia bardziej wartościowe, niż szukanie winowajców i rzucanie w nich kamieniami. Nie oznacza to, że pytania o winę i odpowiedzialność się tu nie pojawiają. Mistrzostwo sztuki polega na tym, że wybrzmiewają one nie tyle na scenie, co w naszych sumieniach.


Siła spektaklu bierze się z jego prostoty. Środki artystyczne ograniczone są tutaj do minimum. W spektaklu w zasadzie brak rekwizytów, a za całą scenografię służy kilka prostych sprzętów szkolnych, które w zależności od potrzeby zmieniają swoje znaczenie i funkcję. Sztuka opiera się w dużej mierze na słowie. Ma to swoje słabe strony: momentami wydaje się ona nieco „przegadana” – więcej tutaj się mówi o tym, co się zdarzyło, niż to pokazuje. To wrażenie „przegadania” jest jednak tylko chwilowe. Gdy w końcu przedstawione nam zostają niektóre akty przemocy (zresztą w sposób raczej oszczędny i umowny), przychodzi refleksja i pełne ulgi westchnienie: „Dobrze jednak, że oszczędzony nam zostało widok tego wszystkiego, o czym opowiadają bohaterowie”.

Poszczególne części dramatu przeplatane są chóralnie wykonywanymi wierszykami i piosenkami dla dzieci, które zostały dobrane w ten sposób, by stanowić pewnego rodzaju komentarz do akcji, a tym samym odsyłają do tradycji chóru w tragediach antycznych. Komentarze te zwykle są nieco ironiczne, a nawet humorystyczne czy też filozoficzne, jak np. końcowy wierszyk nasuwający skojarzenia z „niebem gwiaździstym” Kanta. Elementy komediowe, choć subtelne, rozsiane są zresztą w całym tekście. Co ciekawe, niejednokrotnie są one dosyć ryzykowne, gdyż grają na stereotypach narodowościowych.

Chociaż charaktery poszczególnych osób dramatu zarysowane są przez Słobodzianka dosyć szkicowo, to za sprawą aktorów bohaterowie stają się dla nas ważnymi, pełnowymiarowymi postaciami – jak koledzy i koleżanki ze szkolnej ławy. Dzieje się tak pomimo tego, że aktorstwo jest dosyć nierówne i nie wszyscy grają jednakowo dobrze. W moim odczuciu najbardziej wyrazistą rolę stworzyła Izabela Dąbrowska jako Zocha.



Świetnym pomysłem inscenizacyjnym reżysera Ondreja Spišáka jest to, że aktorzy od samego początku występują w strojach, które przysługiwać im będą dopiero w przyszłości (mundury wojskowe, sutanna etc.) oraz w „dorosłej” charakteryzacji (zarost, siwe włosy itp.). Dzięki temu przez cały czas mamy wgląd w przyszłość postaci, co w wielu scenach bardzo uwiera. Zabieg ten nadaje też całości wymowy „ponadczasowej”, i podkreśla eschatologiczny wymiar opowieści Słobodzianka. Jak pisała Joanna Derkaczew w recenzji spektaklu na łamach Gazety Wyborczej:
Z ciemnej jamy patrzą na widzów zdezorientowane, stare dzieci w uniformach, mundurach, sutannach, utkanych z siwych włosów perukach. Dalej recytują swoje wierszyki, wyliczanki, podnoszą bezradnie palce, chcą się wykazać, usprawiedliwić obecność/nieobecność, wziąć udział w czymś lepszym i piękniejszym. Czekają, aż ktoś wystawi im w końcu cenzurkę, wypuści z klasy, zwolni z obowiązku ciągłego „odpowiadania”. Na próżno.

Stawiająca istotne i palące pytania Nasza klasa jest nam wszystkim bardzo potrzebna, bo przecież wszyscy jesteśmy z Jedwabnego – jak mawia prof. Cezary Wodziński. Dobrze się więc stało, że wreszcie doczekaliśmy się premiery na deskach polskiego teatru. Czyż nie jest to wymowne, że jej światowa prapremiera odbyła się już ponad rok temu na narodowej scenie… Wielkiej Brytanii? (Nota bene otrzymała ona znakomite recenzje w tamtejszej prasie). Podtytuł dramatu brzmi Historia w XIV lekcjach. Myślę, że nie mówi on tylko o strukturze i wyznaczanym przez szkolny dzwonek rytmie dramatu. Bo ta sztuka może być dla nas wszystkich autentyczną lekcją. Chociażby tego, że – jak mówi jedna z postaci – prawdy nie da się zakopać. Czy przyjmiemy tę lekcję? W końcu to nasza klasa. Wciąż.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz