sobota, 28 marca 2009

Prezerwatywy dla papieża


I oto mamy kolejną histeryczną reakcję na słowa papieża Benedykta XVI. Cytuję za onet.pl:

"Słowa papieża Benedykta XVI o prezerwatywach wywołały falę krytyki, która rzuciła cień na pielgrzymkę Ojca Świętego do Afryki. Tym razem przykrych słów nie szczędzą mu internauci, którzy na samych słowach nie poprzestają. Na serwisie społecznościowym Facebook organizują akcję - chcą wysłać Benedyktowi XVI górę prezerwatyw. (...) Akcja na Facebooku ma międzynarodowy charakter. Tysiące internautów zadeklarowało już, że kupi i wyśle papieżowi miliony kondomów. Pomysłodawcy, którzy pochodzą z bliskich papieżowi Włoch, twierdzą, że w akcję zaangażowało się już ok. 60 tys. osób. Mają oni nadzieję, że akcja "Kondomy dla Benedykta XVI" rozleje się na inne kraje, zwłaszcza USA i Wielką Brytanię. - Kampania rozprzestrzenia się po Europie, ma tysiące zwolenników we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Austrii i Bułgarii".

Do krytyki nauczania papieskiego w tej sprawie przyłączyły się także środowiska naukowe (m. in. periodyk medyczny "The Lancet"), organizacje rządowe i międzynarodowe (MSZ Francji, Unia Europejska) a także największe zachodnie media (m. in. francuski "Le Monde", włoska "La Repubblica", brytyjski "Daily Telegraph"). Taka gwałtowna reakcja została wywołana przecież nie tak znowu ostrymi słowami Benedykta w odniesieniu do epidemii AIDS w Afryce:

"To jest tragedia, której nie można przezwyciężyć tylko pieniędzmi, nie można pokonać dystrybucją prezerwatyw, które nawet zwiększają problemy".

Przyznam się, że i ja miałem swego czasu poważny problem z tym nauczaniem Kościoła. Nie zniknął on w dalszym ciągu z mojego pola widzenia, ale po wielu lekturach, namysłach i dyskusjach, patrzę na tę kwestię już nieco inaczej.


W tej sprawie dało mi do myślenia przeczytane gdzieś stwierdzenie: "jeśli gdzieś ważniejsze są idee od człowieka, to trzeba być bardzo ostrożnym". W tych słowach jest oczywiście sporo racji. Przecież już Jezus coś na ten temat wspominał ("To nie człowiek jest dla szabatu, ale szabat dla człowieka" ).

I tak kwestia "idea a człowiek" obudziła we mnie wątpliwości w sprawie afrykańskiej. Codziennie w Afryce umiera ok. 6,5 tysiąca ludzi na AIDS - na chorobę, którą można leczyć i jej zapobiegać. Jest to DZIENNIE ok. trzy razy tyle co ofiar w zamachu na World Trade Center. Gdyby taka pandemia miała miejsce np. w Ameryce lub Europie, robiono by wszystko, by temu zapobiec. Czy naprawdę traktujemy każde życie równo? Ale nie o to tu teraz chodzi. Chcę się zająć Kościołem i jego nauczaniem. Idea: "Prezerwatywa jest zła. Nie wolno jej używać". Skutek: "Coraz więcej zachorowań i śmierci ludzkiej". Co jest ważniejsze? Idea czy człowiek? I uważam, że w tym przypadku nie można przywoływać słusznej skądinąd zasady, że "cel nie uświęca środków". Przecież kawałek założonej gumki nie jest złem samym w sobie. Lepiej więc żeby ci ludzie umierali? Bo jeśli się nam wydaje, że ich tak po prostu wychowamy do celibatu, to się grubo mylimy. Nie dziwię się, że jest na ten temat poważna dyskusja - także wśród biskupów i w Watykanie (bo i oni mają różne poglądy na ten temat). Rozumiem więc poniekąd także te gwałtowne reakcje ludzi na nauczanie papieży.


Wątpliwości są, ale pozwólcie, że przedstawię w prostych słowach argumenty tych, którzy twierdzą - tak, jak papież - że prezerwatywa nie rozwiąże problemu.

Jeśli chodzi o prezerwatywę i AIDS problem leży w tym, że to jest leczenie skutków, a nie przyczyn... Nagle mamy strach przed AIDS! A czemu tak się stało że jest? Czy to nie przez to, że ktoś kiedyś zapomniał o jednym przykazaniu, i teraz są tego skutki?

Nie chcę tu płakać nad rozlanym mlekiem, bo w końcu czasu nie cofniemy i nie zrobimy wszystkich nieskazitelnie czystymi i bez grzechu. Ale opory przed prezerwatywą są takie, że nawet gdyby potraktować ją jako doraźny środek, to co to zmieni? Czy naprawdę rozwiąże to problem? O tym właśnie mówi papież Benedykt. Czy można patrzeć tylko w perspektywie kilku miesięcy czy lat na problem? Czy ludzie, używając prezerwatywy, dojrzeją do tego, by praktykować monogamię, wierność, odpowiedzialność? Bo można łatwo powiedzieć - rozdaliśmy gumki, sprawa załatwiona, mamy spokój. Choć z drugiej strony, można też powiedzieć: zatrzymaliśmy epidemię, teraz uczmy jak ma być. Ale to byłoby raczej naiwne sądzić, że ludzie tak to potraktują.


Oczywiście wychowanie (nie do celibatu, ale do świadomości seksualnej, ma się rozumieć) jest dużo trudniejsze niż rozdawanie prezerwatyw, ale chodzi o program długofalowy. Trzeba odbudować to, co zostało zburzone. I Kościół to właśnie próbuje robić. I musi próbować. Gdyby usankcjonował prezerwatywę, tak naprawdę sankcjonowałby "wolny seks". Nawet, gdyby w założeniach byłoby to wytłumaczone we wzniosłych słowach o odpowiedzialnym korzystaniu z zabezpieczeń, to i tak w świat poszedłby tylko krótki headline: "Kościół zezwala na prezerwatywy". Choć plany są szczytne, to życie i tak pokazuje inaczej.

Inna sprawa, że dla człowieka chorego na AIDS prezerwatywa lekarstwem raczej nie jest, no chyba że je będzie łykał trzy razy dziennie i czekał na cud (zresztą i ona przecież nie chroni całkowicie przed zarażeniem). Co z tego, że dam choremu czy zakażonemu HIV gumkę? To tak, jakbym mu powiedział - słuchaj, jesteś chory, ale to nic, dalej możesz obracać każdą panienkę która ci się spodoba. Ja takiego człowieka nie potępiam, nie odrzucam, ale mu powiem - to jest konsekwencja tego, jak żyjesz. Chcesz, to zapraszam do życia innego, może choć pod koniec zrozumiesz, że bez Boga nie ruszysz. Nie chcesz - ja nie będę ci w grzechu dopomagał. Zapobieganie AIDS tak naprawdę to tylko nauczanie o roli wstrzemięźliwości. Tak mniej więcej rozumie to Kościół.

Trochę inna jest sprawa w małżeństwach - tak mi się wydaje (i tej sprawy jeszcze do końca nie rozgryzłem) bo przecież małżonkowie mają prawo do współżycia. Jest jedno "ale" - dlaczego jedna strona w małżeństwie została zarażona HIV? Jeśli przez tzw. "skoki w bok", to dlaczego teraz mam mówić, że nic się nie stało? Związek przyczynowo-skutkowy - ponosimy konsekwencje naszych wyborów. I to nie Kościół jest okrutny - ksiądz zawsze rozgrzeszy grzech zdrady, jeśli ktoś żałuje. Ale choroba to sprawa NATURY, a ta nie wybacza nigdy.

Pozostaje oczywiście jeszcze kwestia dzieci zarażonych HIV - ale to nie jest już sprawa prezerwatyw. Warto tylko pamiętać o tym, że przy odpowiednim leczeniu kobieta zarażona HIV może urodzić zdrowe dziecko. Dlaczego więc właśnie na to nie dawać więcej pieniędzy, zamiast na rozpowszechnianie prezerwatyw?

Odpowiedzialność Kościoła jest tu ogromna, przede wszystkim za edukację, za uświadamianie. Przecież to Kościół prowadzi tam dużą część pracy z ludźmi i czynnie włącza się w opiekę nad chorymi. I za to pewnie kiedyś bekniemy - jako ludzie należący do Kościoła - że za mało albo źle to robimy. Kościół przedstawia racje, które uważa za najlepsze dla człowieka, ale jeśli ktoś tego nie przyjmuje – „Strząśnijcie proch z waszych sandałów...”. Na tym chyba polega personalizm, że traktuję człowieka dojrzale, próbuję wpłynąć na to, by był bardziej odpowiedzialny. A jeśli on tego nie chce przyjąć - to jest jego prawo. Jeśli potem przyjdzie i będzie prosił o pomoc - dam mu ją. Ale nie będę go zachęcał do takiego stylu życia, jaki doprowadził do choroby.

I w tym wszystkim wcale nie trzeba mówić o Bogu. Nie chcesz chorować? Bądź wierny jednemu partnerowi, unikaj kontaktów przygodnych. Tylko żeby taka nowina dotarła np. do Afryki, to trzeba wykształcić ludzi, nauczyć języka i dać pieniądze, żeby chcieli jechać. A to jest droższe niż wyprodukowanie prezerwatywy. Inna sprawa, że przy tym wszystkim firmy "kondomiarskie" zbijają niezły kapitał na tym, żeby ludzi nie uświadamiać.


Wiem że ten elaborat nie jest wyczerpujący i nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania związane z tematem. Pokazuje jednak, że nie zawsze rozwiązanie najłatwiejsze i wprost się narzucające („mamy epidemię – rozdajmy prezerwatywy”) musi być najlepsze. Zresztą dotychczasowa historia moich wątpliwości i rozterek nauczyła mnie już jednego – naprawdę warto wsłuchać się w głos Kościoła i papieża i głęboko przemyśleć tę naukę, bo w końcu okazuje się, że tam jednak jest prawda. Nauka Kościoła nie jest przypadkowa, czy też oderwana od rzeczywistości, ale jest głęboko przemyślana (i to nie tylko w świetle wiary i Słowa Bożego). Dziś jest wiele takich trudnych spraw moralnych, które wzbudzają gorące dyskusje i wątpliwości (żeby wymienić tylko te najbardziej znane, jak aborcja, eutanazja, homoseksualizm, zapłodnienie in vitro) – i muszę przyznać, że w niektórych kwestiach sam jeszcze wszystkiego nie przetrawiłem i nie zrozumiałem. Ale warto w to wchodzić – czytać, pytać, dyskutować i dużo myśleć. I warto też wsłuchać się uważnie w głos Kościoła. Nie odrzucać a priori tego stanowiska, ale spokojnie rozważyć i postarać się zrozumieć. A może w końcu i Kościołowi zaufać?

Dziękuję koledze Miśkowi za podsunięcie niektórych argumentów w ogniu dyskusji.

wtorek, 24 marca 2009

Muzycznie


Słucham nowej płyty U2 już od trzech tygodni - najwyższy czas coś napisać. Nie jest ona ani tak dobra, jak opowiada zespół, ani tak zła, jak piszą niektórzy.


Oczekiwania wobec "No Line on the Horizon" były olbrzymie. W końcu minęło już 5 lat od ostatniego studyjnego albumu grupy, a premiera tego krążka wciąż była odkładana, gdyż zespół, nie będąc zadowolony z efektu, nagrywał ten materiał dwukrotnie. Kiedy więc album zadebiutował na rynku, ciekawość fanów sięgała zenitu. Dodatkowym stymulatorem dla zniecierpliwionych wielbicieli grupy był fakt, że płyta ukazała się w kilku edycjach różniących się opakowaniami oraz specjalnymi dodatkami.

A jak prezentują się same piosenki? Po pierwszym przesłuchaniu płyty byłem dosyć zaskoczony. "U2 jeszcze tak nie grali!" - to było moje pierwsze wrażenie. Kilka naprawdę "dziwnych" (jak na nich) piosenek, dźwięków i "zagrań" - zwłaszcza "FEZ-Being Born". Po tym pierwszym kontakcie najbardziej pozostały mi w pamięci, oprócz już wymienionego, takie utwory jak "No line on the horizon" i "Stand Up Comedy". Chyba nic w tym dziwnego - są to piosenki żywe, rytmiczne i melodyjne. I jeszcze ballada "White as snow", która jest tak piękna, że przy pierwszym jej słuchaniu aż się popłakałem (sic!).

To były pierwsze wrażenia. Po wielokrotnym przesłuchaniu płyty stwierdziłem, że jest to materiał, do którego trzeba "dojrzeć". "No Line on the Horizon" nie jest tak łatwo wpadająca w ucho jak poprzednia "How to Dismantle an Atomic Bomb". Za to kryje się w niej sporo smaczków, które odkrywa się i docenia z czasem. Teraz moimi faworytami wśród piosenek są "Magnificent" i "Moment of Surrender". Natomiast za porażkę uważam kiczowatą "I'll go crazy if I don't go crazy tonight" oraz słabiutki bonusowy utwór "Winter", który brzmi jak odrzut z ostatniej płyty Coldplay (dobrze, że wycofali go z ostatecznego materiału).

Przyznam, że w odbiorze albumu bardzo pomógł mi film "Linear" (reż. Anton Corbijn), który jest oficjalnym dodatkiem do kilku edycji tego longplaya. Pozwala poczuć w pełni nastrój płyty. Jest to w gruncie rzeczy mały eksperyment, swoiste kuriozum - taki godzinny teledysk do albumu, nieco surrealistyczny, muzyczny film drogi. Uwaga! Tylko dla zagorzałych fanów muzyki U2 albo motocykli. Nie można jednak odmówić mu rozmachu (świetne zdjęcia!). Pozwala odczuć smak przygody i oddech wolności, gdy nie ogranicza cię nic - nawet linia horyzontu.

A podsumowując wrażenia: "No Line on the Horizon" to płyta bardzo dobra. Jest też poniekąd wyjątkowa w dyskografii grupy - świeża, a jednocześnie zawierająca to, co lubimy w U2. Wyprodukowana jest znakomiecie - brawa dla długoletnich współpracowników zespołu: Daniela Lanois i Briana Eno.

Nie ulega wątpliwości, że Bono, Larry, Adam i Edge są w formie. Jako szczęśliwy posiadacz biletu na sierpniowy koncert w Chorzowie (nie ma to jak trochę się pochwalić!) czekam ze zniecierpliwieniem na kolejne spotkanie na żywo (a podobno będą jednak dwa koncerty w Polsce!). Już wiem, że będzie MAGNIFICENT. Jakże by inaczej! ;-)

*

A teraz coś z trochę innej beczki.


Mniej więcej w tym samym czasie, co album U2, ukazało się wydawnictwo szczególne: "The Annie Lennox Collection". Słucham Annie od jej pierwszego solowego projektu "Diva", który uważam za jedno z najlepszych dokonań muzyki popowej w historii. Jednak moją ulubioną płytą autorstwa Annie jest cudowna "Bare". Ta najnowsza "Kolekcja" składa się z trzech płyt. Na pierwszym CD znajdziemy zestaw największych przebojów, a także nowe, bardzo przyjemne utwory. Drugie CD to zestaw trudno dostępnych rarytasów (m. in. "Everybody Hurts", cover piosenki R.E.M. zaśpiewany w duecie z Alicją Keys). Trzecia płyta to DVD z teledyskami i to jest zdecydowanie największy walor tego wydawnictwa. Całość pozwala naprawdę docenić talent i dorobek fenomenalnej Annie Lennox. Mankamenty? Żałuję, że nie zamieszczono teledysku do "Love Song for a Vampire". Szkoda też, że pośród rarytasów nie ma piosenki "Use Well the Days" z rozszerzonej ścieżki dźwiękowej do trzeciej części filmu "Władca Pierścieni" P. Jacksona. No, ale nie można mieć wszystkiego. Tak, czy siak jest to piękna publikacja, która na pewno zadowoli starych fanów, a może pozyska i nowych.

*

Oj, ten rok jest muzycznie rewelacyjny - a to jeszcze nie koniec. Już za parę dni ukaże się nowy album PJ Harvey - "A Woman A Man Walked By", a 19 maja nowa płyta Tori Amos "Abnormally Attracted to Sin". Na ten rok nową płytę zapowiada też Hey.
Oj, będzie się działo!


piątek, 13 marca 2009

Koncert


Kaśkę Nosowską widziałem już na niejednym koncercie, ale jeszcze na żadnym nie wyglądała tak młodo i dziewczęco, jak na tym dzisiejszym, z trasy "Osiecka". Może dlatego, że na widowni znajdował się tato Kasi? ;) Na scenę wyszła malutka, skromna i nieco zawstydzona dziewczynka o ciemnych, ściętych na pazia włosach i dużych oczach. Ubrana w szeroki biały płaszczyk/sukienkę (?) wyglądała, jakby była przy nadziei, co potęgował nieświadomy gest dotykania ręką brzucha. Rozbroiła mnie całkowicie.

Już scenografia (klawiatura maszyny do pisania) zapowiadała, że oto nastawiamy się na tekst. Rzeczywiście, początkowo wielkich fajerwerków muzycznych nie było. Koncert rozpoczął się bardzo spokojnie serią piosenek z płyty "UniSexBlues". Nie zabrakło mojej ulubionej "Makro". Ta pierwsza część sprawiła, że mogłem zatopić się w znajomych dźwiękach muzyki Nosowskiej i "poczuć bluesa" (a raczej "unisex-bluesa").

Jednakże dopiero druga część koncertu sprawiła, że przeszły mi ciarki po plechach. Piosenki N/O na żywo brzmią jeszcze lepiej niż na płycie, pełen ekspresji głos Kasi przeszywa ciało, umysł i serce, a teksty trafiają w cel ze zdwojoną mocą.

Kasia podczas koncertu mówiła jeszcze mniej niż zwykle - czyli prawie wcale. Nie musiała. Sama jej rozświetlona obecność sprawiała, że nie można było oderwać od niej oczu, co potęgował delikatny, acz hipnotyczny śpiew.

Wieczór taki jak ten zawsze kończy się szybciej, niż byśmy chcieli. O ile jednak rozpoczął się on bardzo subtelnie, to skończył się wybuchowo. Na bis Kasia zaśpiewała dwie piosenki. Pierwsza z nich była mi nieznana - taka miniaturka z ciekawym tekstem. (Jak pięknie umierać... skakać w niebo... gdy na dole mrok i grzesznicy z grzesznikami...) A potem... "Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć" w zupełnie wyjątkowej, niezapomnianej aranżacji rockowo-psychodelicznej. Mistrzostwo! I jak tu tej Kasi nie kochać!

sobota, 7 marca 2009

Hańba


John Maxwell Coetzee należy do moich ulubionych pisarzy - czytałem wszystkie jego książki (i mam je zresztą w swojej bibliotece). Cenię go między innymi za oszczędny, a jednak głęboko poruszający emocjonalnie styl. Nikt nie potrafi tak wczuć się w opisywaną postać, jak on - czy będzie to człowiek z amputowaną nogą, podstarzała i samotna pisarka, umierająca staruszka, żyjący na pustkowiu na wpół zdziczały Murzyn, oszalała kobieta, czy wreszcie zmagający się z infamią profesor. Każda opisywana przez niego postać jest zdumiewająco żywa i prawdziwa. Cenię też Coetzeego za szczerość, odwagę (graniczącą niemal z ekshibicjonizmem) oraz za to, że zmusza do myślenia i nigdy nie oferuje łatwych pocieszeń.

Nic więc dziwnego, że od dawna zapowiadana ekranizacja jego najbardziej znanej książki, jaką jest "Hańba", była jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier od wielu lat. W naszym kraju film ma podobno trafić do kin dopiero w maju, ale ja miałem to szczęście zobaczyć go na jednym z pokazów przedpremierowych.


Minęło już kilka lat odkąd czytałem "Hańbę" i nie pamiętam z niej wielu szczegółów - trudno mi więc w tej chwili porównywać ją z ekranizacją. Pamiętam jednak ducha tej książki. Była ona niezwykle poruszająca, niemal wstrząsająca. Pamiętam też głęboki smutek, który wyczuwalny był na każdej niemal stronie tej powieści. Nie był to jednak smutek beznadziejny, ale zbawienny. Bo okazuje się, że nawet hańba może stać się tym impulsem, który wydobędzie na powierzchnię głęboko skrywane pokłady dobra. Choć może to dobro najtrudniejsze. I także głęboko ukryte – jak godność psiarza.


Co z tego zostało w filmie? Niestety niewiele. Próżno doszukiwać się w tym obrazie jakichkolwiek emocji. Jest on suchy i jałowy jak piaski Afryki. Nie wiem dlaczego - sam tego do końca nie rozumiem. Jest nakręcony bardzo poprawnie. I może właśnie w tym szkopuł - może zbyt poprawnie. Czasem aż prosi się, by Steve Jacobs (reżyser) dał się poprowadzić Coetzeemu za rękę. On w swoich książkach nie szczędzi nam brutalnych opisów, nie przejmuje się estetyką: czy to wtedy, gdy opisuje akt płciowy podstarzałych ludzi, czy np. okrucieństwo wobec zwierząt lub ich operacje medyczne. W filmie tylko scena z kozłem ociera się o tę właściwość prozy Coetzeego (choć i tak jest ona złagodzona w porównaniu z pierwowzorem). W innych przypadkach (np. sceny seksu) film albo ucieka się do miłych estetycznie i neutralnych zbliżeń, albo ucina scenę w odpowiednim momencie (bo np. on stary, a ona gruba - kto by to chciał oglądać). Myślę, że taka naoczność temu filmowi by nie zaszkodziła. Nabrałby może trochę charakteru bliskiego poetyce pierwowzoru.

Obraz ratuje trochę obsada: John Malkovich jest jak zwykle świetny (choć początkowo nie pasował mi do tej roli), a i Jessica Haines sprawdza się w roli Lucy (trudno ją rozgryźć, ale może o to twórcom chodziło?).

Mimo wszystko film jest rozczarowaniem - zwłaszcza dla kogoś, kto kocha książki Coetzeego, spośród których "Hańba" jest jedną z najlepszych.