poniedziałek, 19 października 2009

Godziny z Panią Dalloway


I znów zanurzony jestem w Virginii Woolf po uszy! Wszystko za sprawą Pani Dalloway, do której niedawno wreszcie wróciłem. Odkryłem tę książkę na nowo. Zawsze ceniłem ją wysoko wśród tytułów tej autorki, ale dopiero teraz dostrzegłem w pełni jej arcydzielność. Nie ukrywam, że wymagało to sporo wysiłku z mojej strony, gdyż jest to powieść trudna, nawet jak na Virginię. Oprócz książki opatrzonej obficie przypisami i komentarzami, przeczytałem mnóstwo innych lepszych lub gorszych artykułów i opracowań (m.in. ze SparkNotes). Wśród tych opracowań wyjątkowe miejsce zajęła jedna zdumiewająca książka na temat tej powieści, a mianowicie Zasłona w rajskie ptaki autorstwa znanego historyka sztuki Wiesława Juszczaka, która okazała się pozycją niezwykle pomocną. Te wszystkie lektury wspomagające pozwoliły mi dostrzec cały kunszt Virginii Woolf; to, że nic w jej dziele nie jest przypadkowe. Cóż za precyzja! Co za przenikliwość! Jaka maestria! Teraz już nie dziwi mnie to, że pisała ona Panią Dalloway tak powoli, nieraz zaledwie kilka zdań dziennie.


Niejako naturalną kontynuacją tych lektur było przypomnienie sobie filmu Godziny Stephena Daldry.


Nie boję się powiedzieć, że jest to dzieło nie mniej genialne niż sama Pani Dalloway. Podejmuje i uwypukla wątki powieści, a przy tym odznacza się podobnym kunsztem i subtelnością. To prawdziwy cud, że ten film się udał. Groziło mu popadnięcie w intelektualny chłód albo mdły sentymentalizm, tymczasem nie ma w nim żadnego fałszywego tonu! Każda rola, nawet najmniejsza, zagrana została z maestrią przez rewelacyjnych aktorów. Wszystko przepięknie sfotografowane w znakomitych wnętrzach i kostiumach. Całość w bardzo przemyślany sposób skomponowana i zmontowana. Wszystko spaja zaś i "niesie" wyjątkowa muzyka Philipa Glassa. Dzieło totalne, które można oglądać w kółko i za każdym razem odkrywać nowe szczegóły i powiązania - także z powieścią Virginii Woolf.



Napisałem, że mogę oglądać w kółko i rzeczywiście tak zrobiłem. Nie dość, że nie był to już pierwszy seans, to jeszcze oglądnąłem ten film aż trzy razy z rzędu. Pierwszy raz ciesząc się z przeżycia na nowo tego dzieła sztuki, a drugi i trzeci analizując ten obraz już na chłodno z towarzyszeniem dwóch komentarzy: jednego w wykonaniu głównych aktorek (Meryl Streep, Julianne Moore i Nicole Kidman), a drugiego - reżysera Stephena Daldry i autora pierwowzoru powieściowego filmu, Michaela Cunninghama.

Ktoś może zapytać: po co zawracać sobie głowę i tracić tyle czasu na jedną książkę i jeden film? Albo przemawiają one do mnie w pełni od razu, albo nie. Dla mnie jest to jednak przepiękna i fascynująca przygoda, która, wiem, nie jest jeszcze zakończona. Na szczęście.

Tak, znów zanurzony jestem w Virginii Woolf po uszy.

piątek, 16 października 2009

Mnich i ryba (15)

.
(kliknij, aby powiększyć)
c. d. n.

czwartek, 15 października 2009

Nowy Znak


Jestem w trakcie lektury najnowszego numeru miesięcznika ZNAK (10/2009), który chciałbym gorąco polecić wszystkim zainteresowanym. Temat przewodni numeru to Bankructwo humanistyki?, chociaż zważywszy na punkt widzenia zamieszczonych pod tym szyldem tekstów, powinien brzmieć on raczej Bankructwo polonistyki lub Bankructwo literaturoznawstwa. Wśród tych tekstów najbardziej zainteresowały mnie Academia contra humanistyka Franka Kermode oraz Inne światy, inne prawdy Michała Pawła Markowskiego. Szczególnie ten drugi tekst jest tekstem odważnym, ale do tego autor ten zdążył nas już przyzwyczaić. Mimo, że nie zgodziłbym się z wszystkimi stawianymi tu tezami (a kluczowa i najbardziej kontrowersyjna to ta, że humanistyka nie jest żadną nauką), to jednak esej ten ujął mnie od samego początku - nie tylko tym, że jako motto rozważań przytacza słowa Lisy Simpson, ale przede wszystkim żywym językiem, klarownością wywodu (co wcale nie jest cechą charakterystyczną Markowskiego) oraz wspomnianą już odwagą myślenia. Pozwolę sobie przytoczyć chociaż jeden fragment, który dał mi do myślenia:
Nie ma innego humanizmu niż ten, o którym pisał przed laty William James, że jest to pogląd, zgodnie z którym nie sposób z ludzkiego poznania wyjąć tego, co specyficznie ludzkie i co nadaje ludzki (humanistyczny) kształt otaczającemu światu. Powiedziałbym tak nawet: ten jest antyhumanistą, kto chce ludzkie poznanie pozbawić tego, co najbardziej ludzkie - niepewności, błądzenia, tymczasowości - i zastąpić je tym, co nie-ludzkie: pewnością, oczywistością i nieodwracalnością.
Jednak nie o tym artykule chciałem napisać przede wszystkim, ale o rozważaniach, które leżą już poza głównym tematem numeru, choć nie zupełnie bez związku z nim. Chodzi mi mianowicie o rewelacyjny tekst Piotra Millatiego Tratwa "Meduzy" czyli o wspólnym dryfie religii i literatury. Autor w niebanalny i zaskakujący sposób, a do tego z dużą dozą humoru, kreśli analogie między losem religii a literatury w naszym polskim społeczeństwie. Podejmuje próbę zwięzłego wyjaśnienia przyczyn postępującej dekadencji religii i literatury, a że są to dwie rzeczywistości wyjątkowo dla mnie ważne, tym bardziej utożsamiam się z poglądami i spostrzeżeniami pana Millatiego. Nieczęsto zdarza mi się czytać tekst, z którym czuję całkowitą jedność - tak, jakbym ja sam napisał te słowa (inna sprawa, że kończy się to żalem i zazdrością, że jednak autorem jest ktoś inny).

Théodore Géricault, Tratwa "Meduzy" (1818-19); 491 x 716 cm; Luwr, Paryż

Nie mniej ciekawe są spostrzeżenia ewangelika Kazimierza Bema Ekumeniczne porady, dotyczące m.in. obecności Kościoła w sferze publicznej. Warto by wzięli je sobie do serca nie tylko katecheci.

Kolejnym tekstem, na jaki chciałbym zwrócić uwagę jest Rana Krzysztofa Biedrzyckiego. To swoista recenzja filmu Tatarak Andrzeja Wajdy, który właśnie wyszedł na DVD. Jest to nie tylko najlepsza, najciekawsza i najbardziej dogłębna recenzja tego filmu, jaką czytałem, ale i pewnego rodzaju medytacja inspirowana filmem i jego tematyką, z dodatkowym odniesieniem do innego słynnego tytułu podejmującego kwestię śmierci, jaką jest obraz 33 sceny z życia Małgorzaty Szumowskiej. Tematyki śmierci dotyka też inny tekst tego numeru Zakrzyczeć śmierć, znieczulić strach, napisany przez jak zwykle świetnego Jerzego Surdykowskiego.

W omawianym numerze ZNAKU znajdziecie jeszcze sporo innych ciekawych rzeczy (m.in. recenzja książki ks. Józefa Tischnera Etyka a historia. Wykłady). Ciekawy numer, a kolejny zapowiada się równie pasjonująco: Czy katolicy przegrywają walkę z czasem?

PS Mam nadzieję, że niektóre z tych artykułów ukażą się za jakiś czas w całości na stronie miesięcznika. Nie ukrywam, że najbardziej zależy mi na tekstach P. Millatiego i K. Bema.

niedziela, 11 października 2009

Sinful Attraction


Trochę już ochłonąłem, mogę więc napisać parę słów o wczorajszym koncercie boskiej Tori Amos w Warszawie.


Koncert w 2007 r. przeżyłem bardzo mocno. Nie dość, że było to moje pierwsze spotkanie na żywo z ukochaną od lat artystką, to jeszcze sam występ był wprost niesamowity. Okazało się, że Tori na żywo jest zupełnie czarodziejska - jej głos i fortepian sprawiają cuda, a tobie ciarki przechodzą po plecach i do oczu napływają łzy. Niezapomniane przeżycie.


Tym razem liczyłem na coś podobnego i ekscytacja przed koncertem była jakby nieco mniejsza, gdyż wiedziałem już czego mniej więcej się spodziewać, niespodzianek nie oczekiwałem. W końcu drugie spotkanie to jednak już nie to samo, co pierwsze. Tym bardziej więc to, co stało się w Sali Kongresowej 10 października AD 2009 wprawiło mnie w osłupienie. Czegoś takiego naprawdę się nie spodziewałem. Tori przeszła samą siebie!


Najpierw zaskoczyła doborem utworów (setlista na końcu tego wpisu). Zabrakło takich "hiciorów" jak Crucify, Winter czy A Sorta Fairytale. Było sporo utworów starych i nieoczywistych (np. Space Dog, Jamaica Inn, Icicle) oraz takich, które słabo znają nawet najzagorzalsi fani (Graveyard, Upside Down). Z ostatniej płyty zaledwie cztery utwory. Zaskoczyła mnie też długość koncertu: aż dwie i pół godziny ostrego walenia w klawiatury (było ich aż sześć: fortepian, cztery syntezatory i fisharmonia). Nota bene był to najdłuższy koncert na tej trasie.


Największym jednak zaskoczeniem była sama Tori i energia, jaka ją rozpierała, co w zetknięciu ze świetną publicznością dało efekt wybuchowy. W relacji na portalu onet.pl nazwano koncert "trzesięniem ziemi" i naprawdę nie są to słowa na wyrost. Takiej energii, jaka wyzwolona została podczas Precious Things i Strong Black Vine nie doświadczyłem na żadnym koncercie - nawet na U2.

Zresztą Tori po raz kolejny pokazała, że wcielanie się w różne postaci przychodzi jej bez większego trudu. Początek koncertu to była frywolna Tori, która zgodnie z tytułem trasy i konceptem ostatniego albumu kokietowała i mizdrzyła się do publiczności, skutecznie wodząc ją na pokuszenie. W tym duchu wykonana została np. Concertina - jedna z moich ulubionych piosenek, która tutaj zabrzmiała rewelacyjnie.


Po nieco figlarnej pierwszej części, nastrój stopniowo robił się spokojniejszy i bardziej liryczny, czego kulminacją była część zwana Lizard Lounge, w której Tori wystąpiła całkiem sama, tylko z akompaniamentem fortepianu. O ile podczas koncertu sprzed dwóch lat był to jeden z najpiękniejszych momentów, tym razem atmosfera odrobinkę oklapła. Ale tylko odrobinkę. :) Kulminacja koncertu nadrobiła wszelkie braki. Dużym zaskoczeniem były też dla mnie aż dwa bisy. One znów wprowadziły nastrój wesołej i żartobliwej zabawy, co widoczne było szczególnie w utworze Big Wheel.

Wciągu całego koncertu nie zabrakło najbardziej "grzesznych" utworów Tori: Icicle (jedno z najlepszych wykonań tego koncertu - ciarki po plecach), Strong Black Vine, Flavor, Precious Things. Szkoda, że zabrakło np. Original Sinsuality lub Father Lucifer albo God, które dopełniłyby grzesznego obrazu tej atrakcji. (W Średniowieczu Tori Amos spłonęłaby na stosie jako ruda wiedźma).


Wydaje się, że Tori i jej chłopaki zadowoleni byli z koncertu. Promienieli ze szczęścia, tulili się i przybijali sobie piątki - może także z tego powodu, że koncertem w Sali Kongresowej zakończyli tournée po Europie. Publiczność także była w siódmym niebie. Większość osób wstała z miejsc, spora grupa podeszła pod scenę. Nie zabrakło transparentów, łańcuchów z serc, a nawet płatków róż wyrzucanych w powietrze, o oklaskach, uśmiechach i łzach nie wspominając.


Udało się Tori mnie zaskoczyć. Jeszcze teraz przeżywam mocno ten wczorajszy wieczór i trudno jest mi myśleć o czymkolwiek innym. Zupełnie jak w jednym z jej utworów:

like a good book
I can't put this

day back

a sorta fairytale
with you


Zaiste baśń, w której główną rolę gra piękny smukły elf o długich, czerwonych włosach i niebiańskim głosie.


--------------
Setlista:
Give

Hotel

Cornflake Girl
Icicle
Concertina
Flavor
Space Dog
Spark

Welcome To England

Girl

Bells For Her


Lizard Lounge :

Graveyard

Upside Down
Gold Dust

(band returns):

Hey Jupiter
Jamaica Inn

Talula

Precious Things

Strong Black Vine


Encore :

Raspberry Swirl

Tear In Your Hand


Bliss

Big Wheel

PS Zdjęcia z koncertu w Warszawie za wp.pl i z Zabrza za onet.pl.

czwartek, 8 października 2009

Mnich i ryba (14)

.
(kliknij, aby powiększyć)
c. d. n.

poniedziałek, 5 października 2009

Pociągające lektury pociągowe


Jak już wspomniałem w jednym z wcześniejszych wpisów, podczas moich rzymskich wakacji korzystałem z codziennych podróży pociągiem, aby czytać. Oto co udało mi się przez ten miesiąc pochłonąć:

Jake Morrissey, Geniusze Rzymu. Bernini i Borromini: rywalizacja, która zmieniła Wieczne Miasto

Lektura jak najbardziej odpowiednia do zaistniałych okoliczności. Spodobał mi się już sam fakt, że ktoś zdecydował się zestawić te dwie wybitne postaci, żyjące obok siebie i już za życia rywalizujące ze sobą na polu sztuki. Realizacja tego pomysłu przeprowadzona została w zasadzie bez większych zastrzeżeń. Morrissey trzyma się udokumentowanych faktów i podaje przy tym wiele ciekawych anegdot i mało znanych informacji. Czasem z zacięciem godnym prawdziwego literata, który przeszedł solidne kursy "kreatywnego pisania", próbuje wniknąć w motywacje opisywanych osób lub rekonstruować brakujące fakty. Na szczęście nie popuszcza zbyt mocno wodzy fantazji i trzyma wszystko w rozsądnych ryzach. Język ma przy tym żywy i potoczysty, choć czasami jego kwieciste opisy i absurdalne porównania wywołują uśmiech, który na pewno nie był zamierzony przez autora. Podejrzewam, że w języku angielskim jest to jeszcze do zniesienia, ale przełożone żywcem na polski już nie. Wielkim minusem tej książki jest polskie tłumaczenie niejakiej Moniki Ostrowskiej-Szymaszek oraz redakcja, za którą odpowiedzialni byli Wojciech Żyłko i Joanna Przewdziękowska (cóż za wdzięczne nazwisko!). Tłumaczka zdecydowanie o wiele bardziej nadaje się do tłumaczenia literatury pięknej niż książek popularno-naukowych lub o tę dziedzinę zahaczających. Fragmenty literackie wychodzą jej o wiele lepiej niż tłumaczenia np. opisów dzieł sztuki. Dosyć często domyślać się trzeba o co autorowi tak naprawdę chodziło. Co do redaktorów - oprócz pospolitych literówek zdarzają się poważniejsze błędy stylistyczne i merytoryczne (np. w datach i nazwiskach), a nawet mylenie Berniniego z Borrominim, co szczególnie w wypadku takiej książki jak ta, jest wyjątkowo denerwujące i absolutnie niedopuszczalne. Aż żałuję, że nie zaznaczyłem sobie paru kwiatków, jakie można znaleźć w tej publikacji. Plus dla wydawcy za elegancką stronę typograficzną i indeksy. Pozycja byłaby o wiele atrakcyjniejsza, gdyby zamieszczono w niej więcej zdjęć i planów, ale jest i tak nieźle.


Mikołaj Szymański, Ab ovo. Antyk, Biblia etc.

Rzecz zdobyta za grosze na wyprzedaży, a jaki skarb! Cóż za smakowita lektura! Zbiór rewelacyjnych miniaturek na przeróżne tematy krążące zawsze wokół kwestii języka. Arcyśmieszne i nader pouczające. Do moich ulubionych należą: Biblioteki, Błędy i poprawki, Cytaty angielskie, Etymologie, Pseudoetymologie, Pisanie po książkach, Prowincjonalizmy językowe, Przekład i oryginał, Rozmówki... Ech, w sumie to mógłbym wymienić niemal każdy z tych zgrabnych felietonów. Lektura lekka i przyjemna, dla każdego, kto lubi zabawy językiem i literaturę w ogóle. Takim osobom powinien spodobać się też kolejny tytuł:


Jacek Podsiadło, Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé

Już na okładce i jeszcze parę razy w tekście, autor (Znany Poeta) tłumaczy się dlaczego napisał tę książkę - i to w dodatku prozą. Najbardziej przekonywuje mnie jeden powód: "bo istnieje język". Podsiadło bawi się językiem nieustannie i wywraca go we wszystkie możliwe strony. Książka sprawia wrażenie, jakby napisana została dla zabawy (żeby nie powiedzieć dla żartu), ale co najważniejsze i czytelnik może się przy niej nieźle ubawić. Raz po raz wybuchałem głośnym śmiechem czytając o przygodach grupy 40-letnich młodzieńców. Bo jest to jak najbardziej książka przygodowa. Przygód tu nie brakuje. ;) Bywały też jednak momenty, szczególnie w pierwszej połowie, gdy książka bardzo mnie irytowała. Jakoś nie bardzo przemówiła do mnie historia Angeliki, Olgierda Jelitko, Anhellego, wieloryba et co. Z tych surrealistycznych opowiastek w pełni spodobała mi się tylko relacja z odwiedzin zwierzęcych urzędników, ewentualnie historia gorącego romansu z Draculą. Książka ta bowiem to zbiór luźno ze sobą powiązanych pod względem fabularnym "opowiastek", które zupełnie dobrze bronią się także w oddzielnej lekturze. Wśród nich jest kilka naprawdę genialnych, jak te opisujące np. ceremonię pogrzebową ojca narratora (sic!), podczas której pierwsze skrzypce grają Kosmiczne Ciotki; a także opowiadania o wyjeździe w puszczę z 90-letnimi kowbojkami lub o głośnej lekturze w pociągu. Ja wprawdzie nie czytałem tej książki na głos (choć w pociągu), ale i tak niektórzy współpasażerowie zerkali z zainteresowaniem na okładkę widząc moje wybuchy wesołości. Świetna lektura na wakacje i wszelkie wyjazdy.


Witold Gombrowicz, Opętani

Długo zwlekałem z lekturą tej powieści, pomimo, że jej autor należy do moich ulubionych. Tytuł ten nie pociągał mnie tak bardzo może dlatego, że słyszałem, iż jest to jego "nieodrodne i niechciane dziecko", do którego bardzo długo się nie przyznawał; że to taka młodzieńcza "powieść dla kucht" pisana wyłącznie dla zarobku i publikowana w odcinkach w kilku dziennikach niezbyt wysokiego lotu. Rzeczywiście jest to bezpretensjonalne czytadło, za to czytadło znakomite. Pochłania się je jednym tchem. Świetny melanż kryminału, powieści gotyckiej, dreszczowca, romansu i powieści obyczajowej. Całość jednak miejscami ociera się o pastisz, co sprawia, że silna jest pokusa, by doszukiwać się w niej jakiejś głębszej treści. Nie mnie wyrokować, czy ona tam się znajduje, czy nie - najwięksi o to się spierają (zob. polemika między Marią Janion a Jerzym Jarzębskim). Tak, czy siak, znać w tej książce pióro Gombrowicza: fascynacja i urzeczenie młodością, manipulacje jakie jedne postaci czynią względem innych, wreszcie mocno zaakcentowane relacje międzyosobowe oraz to, jak "tworzymy się" w kontakcie z drugim (widoczne to szczególnie mocno w wątku Leszczuka i panny Ochołowskiej, ale nie tylko). Podczas lektury Opętanych dosyć często przychodziła mi na myśl Pornografia tegoż autora, choć jest to rzecz zdecydowanie innego kalibru. To przede wszystkim czytadło z najwyższej półki - w sam raz do pociągu.


Klaus Brinkbäumer, Afrykańska odyseja

Książka o zupełnie innym ciężarze niż poprzednie. Poważna literatura faktu, poruszająca trudną tematykę, nieraz bardzo bolesną. Opowieść o mieszkańcach Czarnego Lądu, którzy decydują się na niemal beznadziejną podróż do Europy, w poszukiwaniu utrzymania dla siebie i rodziny. W poszukiwaniu jakiegoś sensu i nadziei, których pozbawieni są w swoich ojczyznach. Od dawna interesują mnie kwestie związane z Afryką i była to dla mnie ważna lektura, pozwalająca pogłębić jeszcze nieco rozumienie tej tematyki. Pozwoliła mi też uświadomić sobie, że przecież jako Europejczyk, żyję w raju. "Bo tu jest co jeść i pić, można uczyć się i pracować. Wszystko można". Pod wpływem tej lektury zacząłem przyglądać się czarnoskórym, których spotykałem na rzymskich ulicach, w pociągu i metrze. Czy wielu z nich przeszło to samo, co bohaterowie tego reportażu?


Jeffrey Chipps Smith, The Northern Renaissance

Książkę kupiłem w dosyć korzystnej cenie w jednym z włoskich antykwariatów. Nie planowałem czytać jej w Rzymie (nie te klimaty), ale ponieważ skończyły mi się przywiezione lektury, nic innego mi nie pozostało. Jest to jedna z pozycji w rewelacyjnej serii Art and Ideas wydawnictwa Phaidon. Autor przygląda się sztuce, którą nazywa Północnym Renesansem. Pod tym terminem kryje się wszystko, co powstało mniej więcej w latach 1380 - 1580 pomiędzy Krakowem a Paryżem i Morzem Północnym a Alpami. Znajdziemy tu dzieła takich artystów, jak Rogier van der Weyden i Jan van Eyck, Albrecht Dürer i Hans Memling, Bracia Limbourg i Wit Stwosz oraz wielu innych. Co ciekawe, materiał nie jest omówiony w taki sposób, jak czynią to podręczniki lub większość opracowań danej epoki w zakresie historii sztuki. Kolejne dzieła nie są więc omawiane ani w porządku chronologicznym, ani według rejonów geograficznych, ani według dziedzin, technik i materiałów. Zamiast tego autor omawia różne zagadnienia związane z tą epoką i z tą sztuką. Jest np. rozdział o artystach jako takich i sposobie ich działalności, o sztuce dworskiej i religijnej, o sztuce związanej ze śmiercią, o reformacji itd. O dziwo ten system się sprawdza. Sprawia, że książkę czyta się znakomicie i doskonale wnika się w ducha epoki. Ponadto autor świetnie omawia wybrane dzieła, a jego wybór dzieł wcale nie jest oczywisty. Obok sztandarowych przykładów jak Ołtarz Gandawski, czy Ołtarz z Isenheim, portret Arnolfinich, czy grafiki Durera, znajdziemy tu gro dzieł mniej znanych, co nie znaczy, że mniej ciekawych. Świetnie napisana, bardzo dobra pozycja dla tych, którzy dopiero zaczynają poznawać sztukę "północnego renesansu", jak i dla tych, którzy pragną ugruntować i poszerzyć swoją wiedzę na ten temat.


Virginia Woolf, Mrs Dalloway

Już od dawna chciałem powtórzyć sobie tę bodajże najbardziej znaną książkę mojej ukochanej autorki i wreszcie nadarzyła się znakomita okazja. Nie dość, że miałem czas (kolejne kilka dni podróży pociągami), to jeszcze znalazłem idealne dla mnie wydanie. Chodzi mi o egzemplarz z serii Reading Classics z wydawnictwa Black Cat. Jest to seria przeznaczona dla tych wszystkich, dla których język angielski nie jest ojczystym językiem. Tekst opatrzony jest w liczne przypisy tłumaczące co trudniejsze słowa, wyrażenia i fragmenty. Do tego dołączony jest obszerny komentarz, napisany przez znawcę tematu, w którym znaleźć można m. in. biografię autora (ozdobioną zdjęciami), charakterystykę jego twórczości na tle epoki i ówczesnych pisarzy, a także omówienie tego konkretnego tytułu (główne tematy i postaci powieści, kompozycja tekstu, techniki narracyjne etc.). Jakby tego było mało, na końcu znajdziemy szczegółowe pytania dla studenta, pozwalające jeszcze głębiej wejść w czytany tekst i lepiej się nad nim zastanowić. Wszystko oczywiście po angielsku. Do tego wszystkiego dołączony jest jeszcze, może już mniej potrzebny gadżet w postaci płyty CD z nagranymi wyjątkami z tekstu oraz specjalna zakładka do książki powtarzająca motyw graficzny z okładki. Całe to cacko w bardzo przystępnej cenie. W serii wyszło już mnóstwo tytułów takich klasyków, jak Samuel Beckett, Charles Dickens, E. M. Forster, James Joyce, Oscar Wilde i wielu innych. Dlaczego u nas nikt nie wydaje czegoś podobnego, albo chociaż nie sprowadza tej konkretnej serii?
Wyposażony w tak ciekawą pomoc, mogę jeszcze bardziej docenić tę wyjątkową prozę i głębiej wniknąć w jej znaczenia. Teraz nie pozostaje nic innego, jak przeczytać nasze polskie opracowanie tego tytułu czyli Zasłonę w rajskie ptaki Wiesława Juszczaka, którą wreszcie udało mi się kupić w sieci po długich poszukiwaniach. Ten tytuł jest następny w kolejce. Jednak już nie w kolei.