poniedziałek, 22 grudnia 2008

Zamiast kartki na Boże Narodzenie


Holy Iona, czyli Kartka z podróży

ZBIGNIEW HERBERT

Nie wiem dlaczego, ale od paru lat nawiedza mnie obraz wyspy. Wyspy nie należą do krajobrazu mego dzieciństwa. Urodziłem się w środkowej Europie, w połowie drogi między Morzem Bałtyckim a Czarnym. Pejzaż mojej młodości to podlwowskie okolice: jary i łagodne pagórki porośnięte sosną, na której najpiękniej kwitnie pierwszy sypki śnieg. Morze było tam czymś niewyobrażalnym, a wyspy miały posmak baśni.

Była późna jesień, kiedy zdecydowałem się w małym szkockim porcie Oban popłynąć na jedną z wysp Hebrydów. Cel podróży - Holy Iona. Przymiotnik figurujący przy nazwie oznacza "świętą", gdyż od tego skrawka ziemi we wczesnym średniowieczu rozpoczął św. Kolumban nawracanie Celtów. Według wiarogodnych świadectw wylądował na piaszczystej plaży w towarzystwie paru zakonnych braci. Była to jedna z najbardziej pokojowych misji religijnych, nie tak kolorowa od ognia i krwi jak wyprawy krzyżowe, ale za to bardziej duchowa. Podania mówią o długich nocnych rozmowach św. Kolumbana z celtyckimi druidami.

Tylko dzięki wyjątkowej życzliwości szkockich rybaków - jako że pora była późna i regularna żegluga statkiem od paru tygodni zawieszona - dotarłem na wyspę Mull. Pustym autobusem przeprawiłem się na drugi jej koniec, do małej osady rybackiej (jeśli osadą godzi się nazwać parę rozproszonych domków) położonej na wprost Holy Iona. Tutaj gospodyni, u której zamieszkałem, wydzwaniała w ciemną noc rybaków, którzy zechcieliby popłynąć ze mną.

Zimny, wilgotny, siwy ranek. Stoję w pobliżu jetty, która jest po prostu betonową ścieżką wchodzącą w morze. Ocean jest wzburzony, wysokie fale rozbijają się na skałach urwistego brzegu. Nagle z mgły wyłania się mała łódka rybacka płynąca w moim kierunku. Było to jak podanie ręki marzeniu.

Na Holy Iona jest klasztor i kościół - jeden z najpiękniejszych zespołów romańskich Północy. Osłonięty od zachodu okalającymi wzgórzami, ale mimo to napełniony słoną bryzą, przysadzisty, zbudowany z piaskowca o rudym odcieniu. Mury są grube, całość zabudowań uderzająca jednością stylu robi wrażenie fortecy zbudowanej przeciwko wiatrom. Wzrok musi przyzwyczaić się, aby w ciemnym wnętrzu kościoła rozpoznać pięknie rzeźbione kapitele i detale architektoniczne, które mają kolor bladego seledynu i zatarty rysunek, jakby wydobyto je z dna morza.

W środku zabudowań klasztornych - chiostro. Chiostro włoskie jest zawsze rajem zamkniętym w architekturę arkad, rajem z fontanną, pełnym kolorowych kwiatów i krzewów. Tutaj tylko soczysta trawa, a w środku bardzo nowoczesna, ale nieburząca nastroju rzeźba przedstawiająca Madonnę. Na rzeźbie napis, żeby było dziwniej, po francusku.

Ów napis brzmi: "Leo Lipschitz - Żyd wierny wyznaniu swo¬ich przodków - wyrzeźbił tę Madonnę, aby ludzie porozumieli się między sobą i aby duch zapanował na ziemi".


Wtedy uświadomiłem sobie, że podróżuję po Europie po to, aby z długich i dramatycznych dziejów ludzkich wydobyć ślady, znaki utraconej wspólnoty. Dlatego romańska kolumna z Tyńca koło Krakowa, tympanon z kościoła św. Petroneli koło Wiednia i płaskorzeźby w katedrze Św. Trofima w Arles były dla mnie zawsze nie tylko źródłem przeżyć estetycznych, ale uświadomieniem sobie, że istnieje ojczyzna
szersza niż ojczyzna swojego kraju. I wdzięczny jestem żydowskiemu artyście, że mając pod ręką tyle słów nienawiści, zdobył się na słowa pojednania. I zdaje mi się, że ta mała kartka z podróży jest kartką z morałem.

Do portu, gdzie czekał na mnie cierpliwy rybak, idzie się przez cmentarz. W rudej trawie leżą płyty grobowe panów szkockich. Przez butwiejące liście i słoną wodę płyną do swej dalekiej wieczności rycerze zakuci w skorupę zbroi. Ich rysy są nie do odczytania. Płaskie, podobne do siebie tw
arze owadów. Wróciłem na wyspę Mull. Po kolacji gospodyni prosiła mnie, abym postawił małą lampkę w oknie wychodzącym na Holy Iona. Taki jest zwyczaj. Nocą światła obu wysp rozmawiają ze sobą.

Nie wiadomo, co przyniesie przyszłość i jak długo trwać będzie rozdarcie świata. Ale dopóki w jedną bodaj noc roku światła tej ziemi będą się pozdrawiały, niecała chyba nadzieja jest pogrzebana.


Cyt. za: Zbigniew Herbert, "Mistrz z Delft" i inne utwory odnalezione, Warszawa 2008, s. 19-20.


piątek, 19 grudnia 2008

FRONDA locuta...


Ostatnio rzadko kupuję Frondę czyli Pismo poświęcone – zaledwie raz na kilka numerów, gdy zainteresuje mnie większa ilość zamieszczanych tam materiałów. Tak właśnie stało się z numerem najnowszym (49/2008). Jeszcze nie przeczytałem całego tomu, nie mogę jednak powstrzymać się od tego, by nie poczynić kilku krótkich uwag co do zamieszczonych tam tekstów na temat antykoncepcji. Nie o problemie antykoncepcji chciałbym jednak napisać, choć jest on niewątpliwie ciekawy i godny uwagi, ale o kwestii nauczania papieża i Magisterium Kościoła.

Dwóch autorów odnosi się do tej sprawy: słynny Tomasz P. Terlikowski i niejaki Mirosław Salwowski. Obaj używają w zasadzie tych samych argumentów nt. nieomylności papieża i Magisterium, z tym że Salwowski bardziej je rozwija. Dzieje się to w ogniu polemiki z ks. Jackiem Prusakiem SJ nt. jego tekstów o „milczącej schizmie” z Tygodnika Powszechnego (inne teksty na ten temat na łamach TP). Autorzy cytują słowa ks. Prusaka: „Tylko cały Kościół zachowany w jedności wiary jest uchroniony od błędu (por. „Lumen gentium", n. 25)”, a następnie czepiają się słowa „tylko”. Zaraz padają, słuszne skądinąd, argumenty, że przecież są trzy formy kościelnej nieomylności:

1) papież przemawiający najwyższą mocą swego autorytetu (czyli ex cathedra)

2) papież nauczający w łączności z Kolegium Biskupów, gdy przedkładają oni daną prawdę do wierzenia jako objawioną przez Boga (słusznie zauważa tu Salwowski, że chodzi przede wszystkim o nauczanie soborów powszechnych)

3) ogół wiernych (poczynając od biskupów aż po ostatniego z wiernych świeckich) ujawniający powszechną zgodność w sprawach wiary i obyczajów.

Do tej pory się wszyscy zgadzamy – są to przecież fakty. Schody zaczynają się, gdy dochodzi do interpretacji faktów. I tutaj już autorzy pozwalają sobie na interpretację bynajmniej nie ortodoksyjną. Jest to interpretacja ultraortodoksyjna, tzn. bardziej radykalna, niż ta zamierzona i przedstawiona przez Magisterium (odsyłam tutaj szczególnie do INSTRUKCJA O POWOŁANIU TEOLOGA W KOŚCIELE Kongregacji Nauki Wiary oraz listu Motu Proprio Jana Pawła II AD TUENDAM FIDEM).

Kościół bardzo ściśle określa hierarchię prawd oraz to, jakie prawdy można uznać za nieomylne. Bardzo wyraźnie jest też określenie kiedy papież występuje ex cathedra. Otóż muszą być spełnione następujące warunki: 1) nauczanie dotyczy tylko kwestii wiary i moralności, 2) jest wyraźnie określone jako nieomylne, 3) jest podawane w nauczaniu uroczystym bądź zwyczajnym, gdy Papież naucza jako Głowa kolegium biskupów.

Tak więc dogmat o nieomylności papieża rezerwuje ten przymiot do bardzo wąskiej kategorii prawd. To nie całe nauczanie papieża jest nieomylne, ale bardzo niewielka jego część. I tak okazuje się, że poza uroczystymi kanonizacjami (bo beatyfikacje nie podlegają już tej kategorii), Jan Paweł II, podczas swojego dwudziestosześcioletniego pontyfikatu, wypowiedział się ex cathedra tylko raz: w encyklice Evangelium vitae. Stwierdził wtedy, powołując się na autorytet Piotra i Pawła, że aborcja i eutanazja są aktami głęboko niemoralnymi (por. EV 57). I jakkolwiek encyklika ta dotyczyła Ewangelii życia i cywilizacji śmierci, prawda o zakazie antykoncepcji nie została włączona przez papieża do nieomylnego nauczania, obok aborcji i eutanazji. Gwoli uczciwości trzeba by jednak stwierdzić, że według wielu teologów, dzięki tej encyklice, prawda ta „awansowowała” w hierarchii, do tej, która jest „w sposób konieczny związana z objawieniem Bożym”, co zbliża ją do definitywnego określenia. Niemniej jednak prawda o antykoncepcji nie jest prawdą nieomylną, gdyż nie spełnia żadnego z warunków nieomylności: ani nie została ogłoszona ex cathedra, ani przez sobór (wiemy jakim problemem jest jej akceptacja także wśród biskupów i kardynałów), ani przez ogół wiernych („aż po ostatniego”).

Tymczasem panowie z Frondy zaciemniają i rozmazują tę naukę Magisterium Kościoła. Salwowski pisze np. „Gdyby nawet 99 procent świeckich katolików nie zgadzało się z jakąś nauką Magisterium, to w żaden sposób nie wpływałoby to na jej nieomylność” (podkreślenie moje). To zdanie zostało przez Frondę wyłuszczone z tekstu i wydrukowane dużą i pogrubioną czcionką. Otóż nie "jakąś", ale ściśle określoną prawdę, którą Kościół kwalifikuje jako poznaną w sposób ostateczny i nieomylny, a tych - wbrew pozorom - wcale nie ma aż tak dużo. A swoją drogą ciekawi mnie co by drodzy redaktorzy stwierdzili, gdyby – hipotetycznie - jakiś przyszły papież zaczął "uchwalać" prawdy sprzeczne z opiniami panów redaktorów i pewnej części wiernych. Czy wtedy nie okrzyknęliby go heretykiem? Historia Kościoła zna już nie takie historie.

Gwoli ścisłości: nie wypowiadam się tutaj na temat samej kwestii antykoncepcji i moje prywatne opinie nie mają tu nic do rzeczy. Denerwuje mnie po prostu, gdy ktoś zniekształca nauczanie i praktykę Kościoła i czyni to w taki sposób, jakby sam był obdarzony charyzmatem nieomylności. Ale tak to już jest, gdy za teologię biorą się amatorzy, którzy jeszcze na dodatek są bardziej papiescy od papieża. To ja już wolę postawę ks. Prusaka, który przynajmniej rzetelnie relacjonuje fakty, przytacza obowiązującą naukę Kościoła, a swoje prywatne wątpliwości przedstawia jako pytania i wątpliwości właśnie, a nie jako nieomylne nauczanie Kościoła.

czwartek, 18 grudnia 2008

ŻYCIE I CZASY CHARLESA M. SCHULZA (odc. 4)

DAVID MICHAELIS Piórkiem do tuszu Schulz rysował codziennie przez następne trzy dekady. Zawsze pracował sam, bez asystentów. Mówił o sobie: "fanatyk". Dla tego powątpiewającego w swoje możliwości perfekcjonisty komiks okazał się idealną formą wyrazu, ponieważ wymagał od twórcy metodyczności. Rysownik wstaje, siada do pracy, rysuje odpowiednią liczbę obrazków i kładzie się z poczuciem, że zrobił swoje. Równocześnie jednak sumienność Schulza była wystawiona na ciężką próbę. Nowe obowiązki, jakie nakładała na niego rola światowej sławy autora, wprawiały go w stan ciągłego niepokoju. Z jednej strony, uwielbiał bywać w towarzystwie i otrzymywać prestiżowe nagrody, z drugiej, nie cierpiał opuszczać domu i rezygnować ze swoich codziennych przyzwyczajeń. Czuł, że powinien poznawać ludzi i świat, ale jego fobie związane z podróżowaniem rosły - wpadał w panikę, wsiadając do samolotu, zimny pot oblewał go na myśl o nocy z dala od domu. Bezpiecznie czuł się tylko w swojej pracowni. Nadzwyczaj lubił dostawać listy od fanów, ale nie znosił, gdy zabierano mu czas. Być może dzięki temu, że odrzucał propozycje publicznych wystąpień, mógł prowadzić regularną korespondencję każdego dnia odpowiadał na mnóstwo listów i próśb od nieznajomych.

W wyrazach ubolewania, które, gdy Schulz ogłosił, iż przestaje pracować nad komiksem, dosłownie zalały mu biuro, a po śmierci także i dom, pojawiała się często ta sama fraza: "Odręcznie pisana odpowiedź, którą dostałem od Charlesa Schulza w krytycznym dla mnie momencie, na zawsze zmieniła bieg mojego życia". Autor Fistaszków wywarł wpływ na dwa pokolenia rysowników komiksowych, komików i czytelników na całym świecie. W przeciwieństwie jednak do innych znaczących postaci amerykańskiej kultury masowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, takich jak Marshall McLuhan, Buckminster Fuller czy Andy Warhol, Schulz nie miał ochoty stać się nauczycielem, guru, wychowawcą dla innych artystów. "Nie znam sensu życia - powiedział kiedyś. - Nie wiem, czemu tu jesteśmy. Myślę, że życie pełne jest niepokojów, lęków i łez. Dostarcza nam wielu zgryzot i może być bardzo ponure. I nie chcę być kimś, kto próbuje wyjaśnić innym, na czym ono polega. Dla mnie jest kompletną zagadką".

Uważał, że jego miejsce jest w prawym dolnym rogu końcowego kadru każdego odcinka Fistaszków; wstawiał tam mały odręczny podpis. Jeśli mógł narysować cztery historyjki dziennie, podpisać się "Schulz", zamknąć sklepik i iść do domu - wszystko było w porządku.

Charles M. Schulz stał się najlepiej opłacanym i najbardziej wpływowym rysownikiem historyjek obrazkowych. Był klasą sam w sobie – jako jedyny współczesny amerykański twórca komiksów miał retrospektywną wystawę w Luwrze. Jego postaci stworzyły niezwykły pomost między komercją a kulturą. Charlie Brown i Snoopy mogli jednocześnie wystąpić w reklamie samochodu czy agencji ubezpieczeniowej oraz dostarczyć inspiracji Ellen Taafe Zwilich do napisania koncertu fortepianowego, który miał premierę w 1997 r. w Carnegie Hall. U szczytu popularności Fistaszki miały 355 milionów czytelników, a gadżety z ich podobiznami osiągnęły sukces komercyjny na nieznaną w branży komiksowej skalę - przynosiły autorowi roczne dochody rzędu 30-40 milionów dolarów.

Schulz pracował dalej, tak jak zawsze. Stworzył w sumie 17 897 odcinków komiksu. Mawiał często: "Moim głównym zadaniem jest rysowanie komiksów do gazet". Nie starał się odgrywać roli terapeuty, filozofa czy kapłana milionów swoich czytelników. Nie wygłaszał sądów na tematy fundamentalne. Nie należał do żadnych komisji ani organizacji. Po prostu pracował dalej, mimo iż błagano go, aby z komentatora lokalnej rzeczywistości, jakim był w latach pięćdziesiątych, stał się narodowym obserwatorem, który mógłby coś przekazać całemu światu. On jednak chciał pozostać zwykłym człowiekiem.

Codziennie rano jadł ciastko z galaretką winogronową i pił kawę ze styropianowego kubeczka. Potem siadał przy biurku przed dużym blokiem brystolu z wyznaczonymi kwadratowymi kadrami, w których rysował dzienną porcję historyjek. "Starał się żyć zwyczajnie - powiedział Clark Gesner, autor musicalu You're a Good Man, Charlie Brown. - Próbował być kimś, za kogo się zawsze uważał: zwykłym człowiekiem".

Już w podeszłym wieku żartował, że wygląda jak aptekarz: dobrotliwy, uśmiechnięty, wysoki i siwy. Ubierał się skromnie: w spodnie od garnituru i pastelowe golfy. Po pracy lubił wyciągnąć się w swoim niebieskim skórzanym fotelu przed telewizorem. Wspomniał kiedyś: "Ludzie pytają »Skąd bierzesz swoje pomysły?«, ponieważ patrzą na mnie i myślą: ten człowiek na pewno nie mógłby wpaść na nic śmiesznego". Jednak uśmiechnięci siwi aptekarze dobrze wiedzą, co się święci. Rozumieją problemy zwykłych ludzi, sprzedają im lekarstwa na melancholię i nie mają złudzeń co do prawdziwego życia.

Obawiał się, że zostanie zakładnikiem swojego sukcesu, może dlatego, że oznaczałoby to utratę kontroli. "Nie chcę zwracać na siebie uwagi - stwierdził w 1981 roku. - Zawsze bałem się, że wyjdę na zarozumiałego. Nie chciałem, żeby ludzie myśleli, że woda sodowa uderzyła mi do głowy". Nie wiedział, jak być milionerem i gwiazdą. Pragnął wolności. Gdy pojawiali się wokół niego dziennikarze i pytali go o sukces, zwykł im odpowiadać: "Naprawdę sądzicie, że osiągnąłem wielki sukces?". Nienawidził o tym rozmawiać. W 1967 roku stanowczym tonem powiedział pewnemu pisarzowi: "Magazyn »Life« napisał, że jestem multimilionerem. Do licha, żaden rysownik komiksów nie może zostać milionerem!".

Przez lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte fortuna Schulza wciąż rosła. W rankingu magazynu "Forbes" regularnie zajmował miejsce obok Billa Cosbiego, Michaela Jordana i Michaela Jacksona w pierwszej dziesiątce najlepiej opłacanych ludzi rozrywki. Nie przykładał wagi do gromadzenia majątku: przeznaczał miliony dolarów na cele dobroczynne. Na każdym kroku podkreślał, że jest wciąż tym samym Sparkym Schulzem, którym zawsze był. Siadał za biurkiem w swojej pracowni przy Snoopy Place 1 w Santa Rosa i rysował - wciąż takimi samymi piórami, tymi samymi stalówkami. Lubił mówić, że będzie korzystał z tego biurka dopóty, dopóki nie zużyje go do cna.

Sukces Fistaszków był dla autora źródłem satysfakcji zawodowej. Nie wymazała ona jednak z pamięci wczesnych lat pełnych rozczarowań i nie przekładała się automatycznie na dumę z samego siebie. Schulz do końca życia robił wszystko, aby udowodnić, że wart jest szacunku i miłości, którą tak hojnie obdarzali go wielbiciele. "To niesamowite, że oni sądzą, że to, co robię, jest aż tak dobre" - dziwił się w jednym z ostatnich wywiadów. Był wyraźnie wzruszony, łamiącym się głosem powiedział: "Ja tylko starałem się, jak umiałem najlepiej".

W listopadzie 1999 roku, kiedy po wylewie znalazł się w szpitalu, lekarze stwierdzili u niego zaawansowanego raka jelit z przerzutami do żołądka. Przeszedł ciężką operację, która się powiodła, ale wylew i sam zabieg pozbawiły go sił do dalszego rysowania. Niedowidział, nie mógł czytać. Z trudem przypominał sobie słowa. Do tego doszły uboczne efekty chemioterapii i prognozy lekarzy, którzy dawali mu dwadzieścia procent szans na przeżycie. Czternastego grudnia 1999 roku, w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, Schulz ogłosił, że przechodzi na emeryturę. "Nigdy nie myślałem, że mnie to spotka - powiedział. - Zawsze mi się wydawało, że zostanę w zawodzie do osiemdziesiątki albo i dłużej. Aż tu nagle koniec. To nie ja zostawiłem komiks. Komiks został mi odebrany".

W styczniu 2000 roku, po blisko pięćdziesięciu latach rysowania Fistaszków, ich światowej sławy twórca odłożył pióro. Z jego wzrokiem było coraz gorzej. Deszczowego wieczoru 12 lutego 2000 roku, chwilę po dziewiątej, Schulz położył się spać w swoim domu w Santa Rosa. O 21.45, na kilka godzin przed pojawieniem się w gazetach na całym świecie ostatniego odcinka Fistaszków, Charles Schulz zmarł. Jego życie pozostało do końca splecione z jego sztuką. Zawsze chciał być wyłącznie rysownikiem komiksów. Gdy tylko przestał nim być, po prostu przestał istnieć.

David Michaelis jest autorem książki Schulz and Peanuts. A Biography.

środa, 17 grudnia 2008

ŻYCIE I CZASY CHARLESA M. SCHULZA (odc. 3)

DAVID MICHAELIS
Do 1965 roku komiksy Schulza były niekonwencjonalnymi komentarzami do życia w Ameryce. Ich autor nie zajmował jednak nigdy wyrazistego stanowiska politycznego. Motywem przewodnim jego prac pozostawała gehenna osobistych doświadczeń, a mimo to Fistaszki oddawały społeczne wstrząsy z dokładnością sejsmografu. W twórczości Schulza pojawiały się aktualne tematy, takie jak: seks i przemoc w komiksach (22 czerwca 1952), próby nuklearne i bomba wodorowa (18 czerwca 1954), przekraczanie uprawnień przez FBI (30 października 1956), niebezpieczeństwa epoki odrzutowców (29 marca 1959), Rachel Carson, jedna z pierwszych działaczek ruchu ekologicznego (12 listopada 1962, 19 lutego 1963, 20 lutego 1963), wprowadzenie kodów pocztowych (27 września 1963), modlitwa w szkołach (20 października 1963), długie włosy i hipisi (12 czerwca 1967), brutalność policji (2 listopada 1967), strajki nauczycieli (24 lutego 1967), Tiny Tim, historyk muzyki amerykańskiej (10 września 1968), korale noszone przez hipisów (15 września 1968), wojna w Wietnamie (1-9 lipca 1970), gaz łzawiący podczas protestów studenckich (7 lipca 1970) i prawa nienarodzonych dzieci (20 lipca 1970). Pierwsze trzy dekady istnienia Fistaszków na łamach gazet zbiegły się z największymi od czasów wojny secesyjnej zmianami społecznymi w Ameryce. Wielu twórców komiksu podejmowało próby komentowania tych wydarzeń, ale głos Schulza brzmiał w tej dyskusji najbardziej wyraziście.

Osobiście jednak autor Fistaszków zachowywał dystans wobec bieżących spraw politycznych i społecznych. Nie włączał się w walkę na idee. Umyślnie nie rozstrzygał problemów, które poruszał w swoich historyjkach. Unikał jawnych deklaracji politycznych. Wypracował specyficzny język, z którego pomocą komentował bolączki współczesnego człowieka oraz wyśmiewa
ł absurdy nowoczesnego stylu życia. W latach sześćdziesiątych coraz bardziej zmieniał się klimat polityczny i społeczny w Ameryce. Nastrój powojennego triumfu zastąpiła gorycz porażki w Wietnamie. Fistaszki stały się wówczas azylem, a ich twórca - patronem ludzi, którzy mieli dosyć tego, co się działo. Lektura historyjek Schulza z jednej strony pozwalała o wszystkim zapomnieć jak rzucone zaklęcie, a z drugiej - otwierała przestrzeń głębokiej świadomości. Dla wielu ludzi istnienie Fistaszków było gwarancją, że gdy budzą się w nocy z uczuciem porażki, patrzą w ciemność i zastanawiają się, czy świat nie oszalał, nie są osamotnieni.

Po 1965 roku seria zyskała ogromną popularność. Kiedy "grupka śmiesznych dzieciaków" pojawiła się na okładce kwietniowego wydania magazynu "Time", komiks Schulza został okrzyknięty ucieleśnieniem filozofii swoich czasów. Z niszowego zjawiska późnych lat pięćdziesiątych wyrósł na ikonę głównego nurtu kultury.

W latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych graficzny i literacki język Fistaszków stał się pł
aszczyzną porozumienia dla starszego i młodszego pokolenia. Wyrażenie "kocyk bezpieczeństwa" i inne Schulzowskie określenia szczęścia, tego najbardziej, na wskroś amerykańskiego pojęcia, trafiły do zbiorów cytatów i słownika Webstera. Imiona i cechy bohaterów komiksu wsiąkły także na dobre w ówczesną kontrkulturę. Prowokujący, niechlujnym wyglądem klawiszowiec zespołu Grateful Dead, Ron McKernan, zyskał przydomek Pig Pen. Z kolei inna grupa rockowa, założona w 1966 roku w San Francisco, przyjęła nazwę Sopwith Camel na cześć dwupłatowca, którym ,,latał” Snoopy. Amerykańscy żołnierze malowali na hełmach podobiznę Snoopy'ego. Astronauci z misji Apollo 10 nazwali człon dowodzenia swojego statku kosmicznego Charlie Brown, zaś pojazdowi do lądowania na Księżycu nadali przydomek Snoopy. Tak więc Schulz zostawił też swój ślad w sukcesach i porażkach okresu zimnej wojny - lądowaniu na księżycu i konflikcie w Wietnamie.

W 1969 roku, kiedy ogarnięta protestami Ameryka drżała w posadach, twórca Fistaszków zyskiwał nieosiągalną wcześniej popularność. Pewnej śnieżnej grudniowej nocy, niedługo po jego pięćdziesiątych siódmych urodzinach, blisko pięćdziesiąt pięć milionów widzów, czyli ponad połowa ówczesnej publiczności telewizyjnej, włączyło odbiorniki, aby obejrzeć specjalny, uhonorowany później nagrodą Emmy film A Charlie Brown Christmas. Powodzenie produkcji przeszło wszelkie oczekiwania kierownictwa stacji, które zakładało, że widownia będzie zrażona rysunkowym formatem, jazzową oprawą muzyczną i prostą fabułą opartą na Ewangelii według św. Łukasza. Tej samej nocy wypełnione po brzegi teatry na Broadwayu wystawiały musical You're A Good Man, Charlie Brown, a za sprawą pełnometrażowej animacji A Boy Named Charlie Brown przed nowojorskim Radio City Music Hall ustawiały się długie kolejki rodziców z dziećmi. Ponad sto pięćdziesiąt milionów czytelników prasy śledziło perypetie Charliego Browna i jego przyjaciół w codziennych i świątecznych odcinkach Fistaszków, a książkowe wydania komiksu zapełniały listy księgarskich bestsellerów. Ostatecznie sprzedano ponad trzysta milionów egzemplarzy w dwudziestu sześciu językach.

Fistaszki zaczęły żyć własnym życiem. Bohaterowie - nieustannie doświadczany przez los Charlie Brown, pełen energii Snoopy, filozoficznie nastawiony do świata Linus, apodyktyczna Lucy, utalentowany Schroeder i wiecznie zaspana Peppermint Patty - mieli wielbicieli w Japonii, a także wiernych fanów w Anglii, Francji, Niemczech, Norwegii i Włoszech. Byli też rozpoznawalni w siedemdziesięciu pięciu innych krajach od Europy, przez Afrykę i Azję, aż po Australię i Amerykę Południową. Londyński "Times" ochrzcił ich mianem "międzynarodowych ikon dobrej woli". Nic dziwnego - w końcu były dziełem rysownika o iście Dickensowskim talencie do tworzenia postaci. Coraz więcej osób identyfikowało się z bohaterami komiksu Schulza. Amerykanie starszych pokoleń mogli się utożsamiać z takimi postaciami Dickensa, jak Scrooge, Pip, Mała Nell czy panna Havisham. Dla młodszej generacji tę samą funkcję zaczęły spełniać Fistaszki. Objaśniały ludziom ich naturę i wypowiadały złote myśli o życiu i miłości. Wywarły głęboki i trwały wpływ na sposób, w jaki Amerykanie postrzegali siebie i świat w drugiej połowie XX wieku.

Osiągnięcia Schulza mogły być rozpatrywane zarówno w skali indywidualnej, jak i globalnej: nie tylko pozostawał on rysownikiem i scenarzystą komiksowym, lecz także stał się światową marką. Coś takiego nie przydarzyło się wcześniej żadnemu twórcy komiksów. Fistaszki zdominow
ały w pewnym momencie te środki przekazu, które na początku lat pięćdziesiątych, kiedy zaczęły się ukazywać pierwsze odcinki serii, w ogóle nie były jeszcze dostępne dla artystów gatunku. Bohaterowie Schulza zaczęli pojawiać się na scenach teatralnych, w telewizji, filmach, książkach i nagraniach. Tej wspomnianej zimowej nocy w 1969 roku Schulz dotarł do szerszej i bardziej zróżnicowanej publiczności niż jakikolwiek inny twórca kultury popularnej w historii Ameryki. Co więcej, jednoosobowe przedsięwzięcie pod tytułem Fistaszki poszerzyło granice tak zwanego przemysłu rozrywkowego. Pod koniec lat sześćdziesiątych księgarnie, po raz pierwszy w historii, zaczęły sprzedawać nie tylko książki o Fistaszkach, lecz także bluzy, figurki i inne przedmioty z wizerunkami bohaterów komiksu. Stary pomysł zwany "licencjonowaniem" stał się za pośrednictwem fistaszkowych gadżetów zjawiskiem globalnym.

c. d. n.

wtorek, 16 grudnia 2008

ŻYCIE I CZASY CHARLESA M. SCHULZA (odc. 2)

DAVID MICHAELIS

Przed Fistaszkami komiks tylko parodiował świat. Schulz świat tworzył. Zwabił czytelników popularnych gazet w antyutopię okrucieństwa, rozczarowania i zranionych uczuć. Jego postaci pokazywały, że wszyscy jesteśmy bacznie obserwowani, trochę dziwni, odrobinę osamotnieni i bardzo zagubieni w samotnym wszechświecie, a świadomość tego i umiejętność godzenia się z tym pozostaje naszym codziennym życiowym sprawdzianem.

"Nikt przedtem nie mówił tej prawdy", wspominał Jules Feiffer, rysownik, którego prace z późnych lat pięćdziesiątych, podobnie jak u Schulza, przepojone były nowym typem humoru zwanym dowcipem "jajogłowych". "Nikt wtedy nie zajmował się takimi kwestiami. Nie znalazło by się ich w »New Yorkerze«. Pojawiały się w undergroundowych klubach lub od czasu do czasu na łamach »Village Voice«. I właściwie nigdzie indziej. A Fistaszki opowiadały o tych sprawach w komiksowej rubryce".

Jules Feiffer, melancholijny intelektualista żydowski, demaskujący w swoich pracach mroczną stronę życia, widział w Schulzu kolegę dywersanta, mimo że posługiwali się zupełnie innymi stylami i mieli różnych odbiorców. Choć Feiffer zwracał się do elitarnej, miejskiej publiczności, a Schulz rysował dla wszystkich, niezależnie od tego, skąd pochodzą, to tematyka ich twórczości bardzo często się zazębiała. W komiksie Feiffera z późnych lat pięćdziesiątych nastolatek wylicza dorosłemu koszmary wieku średniego: utknięcie w małżeństwie, mieszkanie na przedmieściach, wszechogarniającą nudę. Mężczyzna na to: "Czemu po prostu nic wydoroślejesz?". Nastolatek odparł: "Dla mojego pokolenia odmowa wydoroślenia jest znakiem dojrzałości". Takie również pozostaje przesłanie Fistaszków. Schulz wymyślił "wewnętrzne dziecko" wiele lat przed ukuciem tego terminu przez badaczy kultury popularnej.

Fistaszki były sympatyczne, ale i dziwaczne. Były dziećmi czy może dorosłymi? Czy też hybrydami jednych i drugich? Charlie Brown w sposób zachwycający, acz pozbawiony samozachwytu lub współczucia dla samego siebie, radził sobie z problemami, które doprowadziłyby prawdziwe dzieci do granic wytrzymałości. Coś, co w prawdziwym świecie wywołałoby kaskady łez, bohaterowie Schulza znosili bez mrugnięcia okiem.

Z początku komiksowe dzieci miały zmienne nastroje. Łatwo wpadały w gniew. Pierwszy odcinek Fistaszków kończy się dramatyczną kwestią: "Ależ ja go nie znoszę!". Charlie Brown i jego przyjaciele mieli zadatki - jak powiedział rysownik Al Capp - "na małych wrednych drani, skorych do krzywdzenia siebie nawzajem". Zawsze mogło się zdarzyć, że złość jednej postaci dosłownie zmiecie drugą z kadru. Charlie, wróciwszy do domu, aby odpocząć, włącza radio. Z głośnika dobiega łagodny głos spikera: "Ach, cóż jest cudowniejszego niż wesoły śmiech dziecka?". Postać wstaje, robi groźną minę i wykopuje odbiornik z pokoju. Właśnie taki komiksowy bohater, w odróżnieniu od swoich poprzedników, jak Li’l Abner, Dick Tracy, Joe Palooka czy Little Orphan Anny, mógł niejako przekazać tłumioną wściekłość lat pięćdziesiątych i uczynić z niej zapowiedź aktywizmu lat sześćdziesiątych.

Z jednej strony, Fistaszki odzwierciedlały powszechny wówczas w Stanach Zjednoczonych pogląd, że rzeczywistość da się zmieniać siłą, że dziką wściekłością można rozwiązywać problemy. Z drugiej strony, Charlie Brown jak żaden inny komiksowy bohater przypominał ludziom, co to znaczy być wrażliwym, co to znaczy być człow
iekiem. W latach pięćdziesiątych przez pewien czas nazywano go nawet "najmłodszym egzystencjalistą", co zmusiło jego nieobytego intelektualnie twórcę do zajrzenia do słownika.

Charlie, podobnie jak Schulz, to "everyman" - wrażliwa jednostka we wrogo nastawionym świecie. Podstawową cechą tej postaci jest męstwo (jedna z siedmiu chrześcijańskich cnót głównych). Jego postawa doskonale ilustruje tezę, że choć człowiek został stworzony, aby być silnym, to dopiero bycie silnym mimo porażek, j
akie ponosimy, czyni z nas prawdziwych ludzi. Charlie nigdy się nie poddawał; przyszłość pokazała, że tak samo jak jego twórca.

Charlie Brown to wojownik, ale w sensie wytrzymałości; nie obmyśla strategii, jak zwyciężyć. On po prostu trwa na posterunku. Kiedy inne dzieci opuszczają boisko, on zostaje najdłużej. Gdy wszystko zalewa deszcz i tylko górka miotacza wystaje nad wodę, on wciąż stoi na swojej pozycji. Jego strategia jest prosta: trzymać się. Nie wyrusza jak Odyseusz w poszukiwaniu nowej, lepszej rzeczywistości. Charlie Brown nie stwarza świata na nowo. Robi to pies imieniem Snoopy, który zdaje się za każdym razem kimś innym. W świecie Fistaszków jedynie zwierzęta obdarzone są prawdziwą wyobraźnią. To znaczące: dzieci należy tu podziwiać za ich ludzką godność i hart ducha. Charlie Brown czasem się nad sobą użala, ale szybko bierze się w garść. Nigdy nie płacze. Nobilituje go umiejętność radzenia sobie z rozczarowaniami.

Kiedy Fistaszki stały się Fistaszkami? W kalendarium twórczości Schulza można by wyznaczyć kilka przełomowych momentów, ale szczególną uwa
gę zwraca odcinek opublikowany w poniedziałek 1 lutego 1954 roku. Charlie Brown odwiedza Shermy'ego. Patrzy z rezygnacją, jak nieświadomy jego obecności, uśmiechnięty Shermy bawi się kolejką, której tory biegną wzdłuż i wszerz salonu, nie mieszcząc się w jednym kadrze. Charlie wkłada płaszcz i wraca do domu. Tam, w swoim salonie, siada samotnie przy własnej kolejce: pojedynczym, kolistym torze o średnicy nie większej niż otwór studzienki kanalizacyjnej. Nie ma tu jednak złości, użalania się nad sobą, łez, nie ma też kąśliwej puenty, jest tylko ciche pogodzenie się z losem. W tym właśnie odcinku komiksu Charlie Brown stał się narodowym symbolem Amerykanów. Everymanem, który dzielnie znosi porażki i żyje dalej.

W Charliem rozpoznajemy siebie: w tym, jak z godnością akceptuje wyniki meczów, jak mężnie radzi sobie ze świadomością nieuchronności śmierci, jak stoicko wytrzymuje życiowe katastrofy i jak szczerze wyznaje, że samo bycie Charliem Brownem jest wyczerpującym i bolesnym procesem. "Nie wiesz, co to znaczy być synem fryzjera", zwierza się w jednym z odcinków Schroederowi. Potem przypomina sobie, co czuł, widząc łzy płynące z oczu ojca, kiedy ten czytał w gazecie listy do redakcji, atakujące fryzjerów za podwyżki cen usług. Rozpamiętuje, jak ciężko pracował jego ojciec, aby zapewnić rodzinie godne życie. W ostatnim kadrze Charlie Brown jest tak wzburzony wspomnieniami, że chwyta Schroedera za koszulkę, krzycząc: "TY NIE WIESZ, CO TO ZNACZY!!!".

Schroeder nie mógł tego wiedzieć. Za to Schulz - jak najbardziej. Nieśmiały, cichy chłopiec, Charles Monroe Schulz, urodził się 26 listopada 1922 roku jako syn fryzjera. Sparky Schulz (przezwany tak od imienia konia z popularnego amerykańskiego komiksu Barney Google) dorastał w skromnych warunkach w miasteczku St. Paul w stanie Minnesota i od dziecka marzył, by st
worzyć komiks. Był jedynakiem. Jego rodzice zakończyli edukację na szkole podstawowej. Dla Schulza prostota rodzinnego domu łączyła się z ideałem zwykłego, godnego życia, do którego zawsze potem starał się dążyć. "Są chwile - pisał w wieku 58 lat - kiedy chciałbym wrócić do tamtych czasów. Byłoby wspaniale móc znów wejść do domu, którym mama krzątałaby się w kuchni, moje komiksy leżałyby w drugim pokoju, a ja mógłbym położyć się na kanapie, poczytać komiksy, a potem zjeść obiad z rodzicami".

Jednak dorastanie było niespokojnym okresem w życiu Schulza. Chronicznie brakowało mu wsparcia emocjonalnego. "Miał zawsze poczucie, że nikt naprawdę go nie kocha - wspominał jego krewny. - Wiedział, co prawda, że może być pewny miłości rodziców, ale w przypadku innych osób nie wydawał się o tym przekonany".


Mały Schulz już w szkole podstawowej wyróżniał się inteligencją. W trzydziestoosobowej grupie dzieci postrzegano go jako wyjątkowego ucznia, do tego stopnia, że dyrektor szkoły w St. Paul przeniósł go w pewnym momencie o klasę wyżej. Kiedy więc Schulz znalazł się w gimnazjum, był najmłodszym i najmniejszym chłopcem w klasie. Czuł się zagubiony. Brakowało mu pewności siebie. Nie miał się do kogo zwrócić. Samotność, niepewność oraz niewzruszona postawa wobec życiowych porażek stały się jego pierwszymi poważnymi doświadczeniami. Równocześnie był indywidualistą. Im więcej prawdziwych czy wyimaginowanych przeszkód piętrzyło się przed nim, tym bardziej stawał się uparty i skory do rywalizacji.

Jako drobny, szczupły, pryszczaty nastolatek o dużych uszach i twarzy, którą uważał za tak nijaką, że właściwie prawie niewidzialną, nie miał wielu przyjaciół. Na każdym kroku czuł się niedoceniany - przez nauczycieli, trenerów, kolegów. Nikt nie traktował poważnie jego zdolności plastycznych ani talentu do gry w golfa. "Dużo czasu upłynęło, nim stałem się istotą ludzką - powiedział kiedyś. - Nigdy nie sądziłem, że jestem kimś ważnym, nigdy też nie uznałem, że jestem przystojny i w szkole nie umawiałem się na randki, ponieważ wydawało mi się, że nikt nie zechce się ze mną umówić".

Schulz był pamiętliwy. Zniewagi, jakich doświadczał w gimnazjum, tkwiły w nim głęboko. Do końca życia nie otrząsnął się ze zdumienia, w które wprawił go wydawca kroniki roku w gimnazjum, odrzucając jego rysunki. Kiedy wi
ęc wydawano album poświęcony twórczości 53-letniego autora, dopilnował, aby znalazła się w nim kopia gimnazjalnego świadectwa. "Żebym mógł pokazać własnym dzieciom, że nie byłem taki głupi, za jakiego mnie wszyscy mieli"- tłumaczył. Bagaż złych doświadczeń okresu dorastania przeniósł w swoje dorosłe życie. Dźwigał ten ciężar na tyle długo, że w końcu stał się on jednym z najważniejszych tematów jego komiksów i powodem ich popularności.

Ustawiczne poczucie odrzucenia i nieodwzajemniona miłość towarzyszą młodemu Schulzowi i jego późniejszej twórczości. Nawet kiedy został znanym i cenionym na całym świecie autorem komiksów, wciąż potrafił mówić z przekonaniem: "Przez całe życie byłem odtrącany".

Jako zaledwie dwudziestolatek doświadczył wielkiej straty. Przedwczesna śmierć matki - umarła na raka w lutym 1943 roku, w wieku 48 lat - mocno wpłynęła na resztę jego życia. Trzy dni później młody Schulz, już jako szeregowy amerykańskiej armii, wsiadał do pociągu; który miał go zabrać do Camp Campbell w Kentucky, a potem na wojnę do Europy. Pamięć tego wstrząsu i dotkliwej samotności pozostała w nim na zawsze. Przeżył drugą wojnę światową, tak jak Wielki Kryzys końca lat dwudziestych i samotność swojego dorastania, ale wówczas jedyny dla niego ważny świat - bezpieczny dom rodzinny - odszedł na zawsze. Na jakiś czas stracił jakąkolwiek nadzieję na przyszłość. Śmierć matki oznaczała dla Schulza nie tylko stratę ukochanej osoby; zupełnie odcięła go - tak jak i wojna - od dzieciństwa i domu. Wspominał to jako "stratę, z którą nigdy do końca się nie pogodził".

Smutek towarzyszył mu przez całe życie, a wraz z nim niska samoocena, niepokój i frustracje. Nie miało znaczenia, że dwukrotnie się ożenił, wychował dzieci i odniósł gigantyczny sukces jako rysownik komiksów. Deprecjonował swoje osiągnięcia. Powodzenie nie oferowało mu pocieszenia. Z pierwszą żoną i piątką dzieci Schulz przeniósł się w 1958 roku do północnej Kalifornii. Przez następną dekadę jego twórczość towarzyszyła wstrząsom targającym ówczesną Ameryką. Wiedział doskonale, że nigdy nie zostanie pogodnym obywatelem Złotego Stanu. Sława, dobrobyt i kalifornijskie słońce przynosiły mu niewielką ulgę. Ból przenikał go do głębi. Po śmierci Schulza jeden z przyjaciół powiedział: "Myślę, że jedną z rzeczy, które zapewniły Sparkiemu wielkość, było to, że nie chciał ignorować cierpienia".

Cicha, depresyjna, "skandynawska" osobowość rysownika miała swoje dobre i złe strony. To dzięki niej Fistaszki okazały się tak wyjątkowe i niepowtarzalne. Zmuszała ona jednak Schulza, niczym udręczonego artystę rodem z powieści Henry'ego Jamesa, do ciągłej walki ze sobą samym i swoim dziełem.

c. d. n.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Fistaszki zebrane


Jestem wielbicielem Fistaszków od lat i od dawna wiedziałem, że w ojczyźnie Charliego Browna zaczęły wychodzić kolejne tomy z zebranymi wszystkimi odcinkami tego genialnego komiksu. Jednakże nawet w najśmielszych marzeniach nie przyszło mi do głowy, że te tomy mogłyby zacząć wychodzić w Polsce. Kiedy więc na początku grudnia dowiedziałem się, że Nasza Księgarnia wydała właśnie pierwszy tom „Fistaszków zebranych”, przecierałem oczy ze zdumienia i szczypałem się po ramieniu. Trochę to trwało zanim udało mi się zdobyć egzemplarz, ale oto dziś, 15 grudnia 2008 r. (data do zapamiętania!), trzymam w ręku gruby tom Fistaszków po polsku, pięknie i solidnie wydany.

Kreska Schulza jest jeszcze zupełnie inna niż w paskach późniejszych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, ale już od pierwszego odcinka widać ten gorzki, a zarazem ciepły ton tak charakterystyczny dla tej bandy łobuzów. Wielkim rarytasem tego wydania są też dodatki czyli arcyciekawy esej o Fistaszkach i ich autorze oraz wywiad z samym Schulzem. Chcąc spopularyzować nieco tę rysunkową serię, postanowiłem zamieszczać tu w odcinkach wspomniany esej („popularyzacja” to chyba zbyt śmiałe słowo, jak na początkujący blog o niezbyt wysokiej liczbie odwiedzających). Wiem, że narażam się Szanownemu Wydawnictwu, które od dawna lubię, a od dzisiaj czczę z dozgonną wdzięcznością, mając jednocześnie nadzieję na kolejne tomy serii. Wierzę jednak, że mi to wybaczą, zważywszy na niską szkodliwość społeczną czynu.

Nie pozostaje mi nic więcej, jak zachęcić do lektury! Zapewniam, że warto – nawet jeśli wydaje Ci się, że jesteś zbyt dorosły i poważny na takie bzdury. A może właśnie tym bardziej…



ŻYCIE I CZASY
CHARLESA M. SCHULZA
(odc. 1)
DAVID MICHAELIS


Drugiego października 1950 roku, u szczytu powojennego triumfu Ameryki, czyli w czasach, gdy w Stanach Zjednoczonych wręcz nie wypadało być nieszczęśliwym, dwudziestosiedmioletni rysownik z Minnesoty - Charles M. Schulz - wprowadził na łamy magazynów rozrywkowych grupkę dzieci, które otwarcie mówiły prawdę o życiu. W jednym z pierwszych odcinków komiksu chłopiec o okrągłej twarzy, Charlie Brown, zwierzał się Lucy, dziewczynce o władczym spojrzeniu: "Jestem w głębokiej depresji. Co mam zrobić?". "Weź się w garść" - poradziła mu Lucy.

Szczere wyznanie C
harliego Browna było czymś zupełnie nowym w ówczesnym komiksie prasowym, zdominowanym przez historie przygodowe, melodramaty i slapstickową farsę. Tymczasem Schulz, chcąc oddać prawdziwy obraz swoich czasów, odważył się ujawnić własne obsesje: ustawiczne poczucie alienacji, braku bezpieczeństwa i niższości. Zakazane wówczas tematy, takie jak wiara i nietolerancja, depresja oraz rozpacz, oddawał precyzyjną i oszczędną kreską, wzbogaconą specyficznym, subtelnym poczuciem humoru.

Postacie z jego komiksów były skłonne do refleksji na każdy temat. Wypowiadały się prosto, dobitnie i mądrze o literaturze, sztuce, muzyce klasycznej, teologii, medycynie, psychiatrii, sporcie czy prawie. Mówiły o Ameryce tak, jak robił to Twainowski Huckleberry Finn: my, Amerykanie, wierzymy w przyjaźń, we wspólnotę oraz w sprawiedliwość, ale równocześnie czujemy się samotni i wyobcowani. Osamotnienie i wyobcowanie były znakami szczególnymi i Schulza, i jego bohaterów.

Schulz, pilny czytelnik amerykańskich komiksów, znał uniwersalną siłę żonglowania kilkoma prostymi motywami. Wypowiadał się wyraziście. Dostrzegał mnogość drobnych rzeczy, do których można sprowadzić wielkie problemy. Potrafił wydestylować samą esencję emocji. Kilkoma pociągnięciami piórka, kółkiem, kreską, pętelką i dwiema czarnymi kropkami - umiał przekazać wszystkim ludziom na świecie, co czuł jego bohater. Był mistrzem portretowania emocji. Tworząc postaci, przyjął prostą zasadę: przypisał każdej jedną lub dwie charakterystyczne cechy oraz troski, często bardzo komiczne, i wykorzystywał je, ilekroć dana postać się pojawiała.

Charlie Brown był nowym typem bohatera w komiksie prasowym: prawdziwą osobą z prawdziwą psychiką i prawdziwymi problemami. Czytelnik łatwo się z nim identyfikował, znał i pod
zielał jego lęki, rozumiał poczucie niższości i alienacji. Kiedy Charlie Brown po raz pierwszy wyznał: "Nie czuję się tak, jak powinienem", mówił w imieniu całej Ameryki epoki Eisenhowera, a szczególnie w imieniu pokolenia poważnych, przedwcześnie cynicznych studentów, którzy - jak wspominał pisarz Frank Conroy - "zamieszkiwali mroczną dzielnicę kultury". Byli oni ostatnią generacją, która - podobnie jak Schulz - dorastała bez telewizji. Odczytywali więc słowa Charliego Browna jako sentencje egzystencjalne, komiksowe wersje buddyjskich koanów o kondycji ludzkiej.

Po raz pierwszy w historyjkach obrazkowych bohaterowie mówili - jak zauważył pisarz i specjalista od semiotyki Umberto Eco - posługując się "dwoma różnymi kodami". Postaci Fistaszków używały języka potocznego, ale dyskutowały o sprawach tak fundamentalnych jak sens życia. Pobudzało je do mówienia i działania poczucie, że rzeczywisto
ść jest nie taka, jaka być powinna. Jednym z pierwszych tematów charakterystycznych dla Schulza było dziecięce okrucieństwo. Na początku nawet sam Charlie Brown zgrywał twardziela: w komiksie z 1951 roku po tym jak bezczelnie obraził Patty ("Wcale nie jesteś pociągająca!") daje drapaka, rozkoszując się efektami swojej psoty: "No to się pośmiałem!". Schulz nie ograniczał się jednak tylko do przedstawienia maluchów znęcających się nad sobą nawzajem, ale genialnie posługiwał się motywem dziecięcego szczęścia - ciepłego, miękkiego, szczenięcego szczęścia - jako przeciwwagi dla niedobrej rzeczywistości.

Fistaszki opisywały prawdziwe uczucia bólu czy straty, ale pomimo to - jak zauważył rysownik Art Spiegelman
- "nie traciły atmosfery ciepła i przytulności". Wpisując dorosłe kwestie w świat dzieci, Schulz przypomina, że choć rany zadane w dzieciństwie nie goją się łatwo, to jako dorośli posiadamy moc leczenia się humorem. Skoro potrafimy śmiać się z codziennych zmagań zabawnych malców i w ich zmartwieniach rozpoznawać siebie takich, jacy się staliśmy, możemy się uwolnić od trosk. Ta alchemia to kwintesencja dzieła Schulza, mieszanka tego, co się wydarzyło i tego, co miało się wydarzyć w jego życiu, a także wyróżnik jego komiksu, źródło uniwersalnej siły, bez której Fistaszki przeszłyby bez echa.

Dziś, kiedy podobizny Snoopy'ego i Charliego Browna zamiast w weekendowych wydaniach gazet pojawiają się na balonach w czasie turniejów golfowych, trudno sobie wyobrazić, że niegdyś prace Schulza zapowiadały kulturalne trzęsienie ziemi. Carry Trudeau, autor serii Doonesbury, którego twórczość kształtowała się pod wpływem Schulza, uważał Fistaszki za "pierwszy komiks beatnikowski". Zadziorne, nieprzewidy
walne i nowatorskie wówczas rysunki "przesiąknięte były alienacją charakterystyczną dla lat pięćdziesiątych", wspominał Trudeau. "Wszystko w nich było inne".

c. d. n.


piątek, 12 grudnia 2008

Trochę idolatrii

Uwaga: będzie ekstatycznie!


Gdybym miał wybrać sobie boga tu, na ziemi, miałbym tylko jedną kandydaturę – Tori Amos. Artystka Totalna. Muzyka, słowa, głos, gra na pianinie, ruch, strój, prezencja – wszystko stopione tak ściśle i nierozłącznie, że to aż niewyobrażalne. Jej słowa są muzyką, a pianino mówi. Absolutna jedność i harmonia poruszające do głębi, odkrywające emocje i takie pokłady ducha, o których nie miałem pojęcia, że istnieją. Każdy jej utwór to podróż w nowe, nieodkryte dotąd rejony. Każdy przemawia w inny sposób na różnych etapach życia i w różnych okolicznościach. W każdym jakaś opowieść, archetyp, mit, tajemnica… Do tego zaskakujące i niezapomniane obrazy pobudzające wyobraźnię. Każdy album – od piosenek, poprzez szatę graficzną, aż po koncerty – to swoisty Koncept. Tu wszystko jest na swoim miejscu: każdy dźwięk i każde słowo tworzą misterną strukturę, którą odbiera się całym sobą: ciałem, umysłem, duszą… Chyba na tym polega doskonałość?

Wielu artystów ma swoich fanów, ale chyba tylko Tori ma wyznawców. Jej przekaz albo trafia do ciebie w pełni, albo radykalnie odrzuca. Możesz uznać go za mgławicowy, albo mistyczny. Duchowy albo nawiedzony. Boski albo szatański. A ona i tak wymknie się tym kategoriom.

Cóż to za postać! Jako cudowne dziecko od maleńkości zachwycające grą na pianinie i własnymi kompozycjami, otrzymała surowe religijne wychowanie w rodzinie pastora. Potem niejedno przeszła w życiu: burzliwe lata młodzieńcze, wyparcie się siebie i klęska artystyczna, porwanie i gwałt, bolesne poronienia, doświadczenie zniewolenia w wielkiej korporacji fonograficznej – a we wszystkim poszukiwania duchowe i silna samoświadomość kim się jest i czego się chce. To wszystko odbija się w jej twórczości i przeradza w swoistą mądrość, do której niełatwo się dokopać, a którą warto drążyć.

Jest kilku muzyków, którzy są dla mnie ważni. Ale Tori jest tylko jedna. Niech przemówi sama.




poniedziałek, 8 grudnia 2008

Adwent


„Wierzyć to przez całe swoje życie wytrzymać niepojętość Boga”.
Bliska mi jest ta myśl Karla Rahnera. Szczególnie mocno wybrzmiewa ona we mnie w czasie adwentu. To właśnie w okresie, w którym Kościół przypomina sobie o wołaniu „Marana tha!” („Przyjdź, Panie!”), zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo drogi Boga nie są naszymi drogami (por. Iz 55, 8). W dalszym ciągu wielka historia ludzkości i skromna historia mojego własnego życia rozpięta jest pomiędzy tym „już i jeszcze nie”. Jest to znana teologiczna formuła, która używana jest nawet przez Magisterium Kościoła, ale chyba nie do końca wybrzmiewa w Kościele jej tragiczna przecież wymowa.

Tak się składa, że temat ten podjęty został w cyklu „Rekolekcje adwentowe” w Tygodniku Powszechnym. W tym roku rozważania pisze ojciec Tomasz Kwiecień, dominikanin, zainspirowany – jak się zdaje – przez niewielką, za to szczerą do bólu książkę Sergio Quinzio „Przegrana Boga”. Bardzo ważne są to teksty, dotykające tego, co fundamentalne w chrześcijaństwie, a co jest zaniedbywane w codziennym życiu wiary Kościoła.

Ojciec Tomasz pisze m. in.:
„Chrystus nas zbawił, siedzi po prawicy Ojca, by przygotować nam miejsce, już wszystko się dokonało. Z drugiej [strony] trzeba przyznać: najważniejsze się wciąż nie dokonało. (…) Jest obecny i nieobecny zarazem. Zbawił nas, ale nie jesteśmy zbawieni. Pokonał naszą śmierć, a ona nie przestała nas zabijać”.

Ja, jako chrześcijanin jestem więc skazany na to trwanie w sprzecznościach, które uświadamia mi jak bardzo Boga nie pojmujemy i pojąć nie możemy. Jak mówi Katechizm Kościoła Katolickiego:
„Słowa ludzkie pozostają zawsze nieadekwatne wobec tajemnicy Boga. (…) Gdy wskazujemy na podobieństwo między Stwórcą i stworzeniem, to zawsze niepodobieństwo między nimi jest jeszcze większe (…)” (nr 42n).
Cokolwiek więc myślę i mówię o Bogu, jest to zawsze bardziej do Niego niepodobne niż podobne.

Dziesięć lat temu napisałem o tym tak:

NAJWYŻSZA NIEFRASOBLIWOŚĆ

a on przekracza wszystkie granice
przyzwoitości ryzyka dobrego smaku
wszelkie schematy
i nasze zielone pojęcia

wieje kędy chce
i drwi z wszelkich tytułów
śmieszą go nasze wyliczanki
boskie wyobrażenia
i nieistotne opisy

i choć klasyfikujemy
liczymy
kreślimy
to i tak dróg do niego dalej tyle
ilu nas
na tym skończonym padole.


Tak chcę przeżywać ten adwent i całe swoje życie.


czwartek, 4 grudnia 2008

N/O


Słucham już prawie tydzień – czas na parę słów.

zupełnie inaczej, opacznie. totalnie odkleić się od oryginału. psychodeliczne, ciemne granie. przywołanie brzmienia retro, czasów które kojarzą się z Osiecką. To mnie porusza, wprowadza w dygot. duża swoboda skonstruowania czegoś nowego. maksymalna dekonstrukcja. na granicy szaleństwa. ujawniło się drugie dno. dużo, dużo nas. podejść do tego bystrze. sens całkowicie odwrócony. ekstremalnie dołująco. wystrzelić w innym kierunku.

To tylko wybór z wypowiedzi Nosowskiej i Macuka dotyczących płyty z piosenkami Osieckiej. Myślę, że trafnie określają ten projekt. Jest to płyta bardzo odważna – idzie wbrew naszym oczekiwaniom związanym zarówno z Nosowską, jak i Osiecką. Raz po raz zaskakuje, zastanawia i przez to staje się jedyną w swoim rodzaju przygodą intelektualną i duchową. Gdy Nosowska śpiewa jeden z najbardziej poruszających utworów jakie słyszałem, „Kto tam u ciebie jest?”, to czuję całym sobą ten dygot, o którym wspomina. Mówi, że śpiewała tak, jakby „od dłuższego czasu brała tabletki uspokajające, popijała alkoholem, była totalnie zmęczoną kobietą, znała na wylot życie..." I dalej: "Pamiętam, że śpiewałam na granicy szaleństwa. Gdy tego słucham, to nie poznaję siebie - autentycznie się boję”. A ja razem z nią.

Drugim utworem, który nie chce mnie opuścić jest „Nim wstanie dzień” – niby taki skromny, prosty, zwyczajny, a jednak… czuje się w nim coś podskórnego, co uwiera, nie daje spokoju, … jakąś najbardziej pierwotną tęsknotę człowieka, której wyczucie napędza do oczu łzy…

Przepraszam za ten patos i uniesienia, ale nic nie poradzę na to, że ta płyta tak na mnie działa. Przejmuje ona smutkiem do szpiku kości i długo nie puszcza. Po pierwszym jej przesłuchaniu miałem malutki żal do twórców, że tych nagrań jest tak mało – zaledwie 9 piosenek. Teraz jednak jestem skłonny przyznać, że to w zupełności wystarczy. Nie wiem czy zniósłbym więcej…

Zresztą to, co tutaj zostało nam zaserwowane daje pełną satysfakcję. Od początkowego „Na całych jeziorach ty”, które chyba najbardziej „przywołuje brzmienia retro i czasy kojarzące się z Osiecką”; poprzez odważne acz trafione „Uciekaj, moje serce” w dansingowo-weselnych klimatach a la Tata Kazika; aż do finalnego arcysmutnego „Na kulawej naszej barce”.

Tyle. Cóż więcej mogę dodać, ja, mały żuczek, który przed śmiercią nogą macha, gdy Bóg mu walca gra do snu - a towarzyszą Mu dwie smutne panie, które serce boli, dręczy spleen...




poniedziałek, 24 listopada 2008

True Blood


Właśnie zakończył się pierwszy sezon nowego serialu HBO o… wampirach. Była to jedna z tych produkcji, na które czekałem od długiego czasu. Z dwóch powodów: 1) wampiryczna tematyka, która zawsze mnie pociągała („Bram Stoker’s Dracula” Coppoli to jeden z moich ulubionych filmów) oraz 2) twórca serialu – Alan Ball, człowiek odpowiedzialny za „Sześć stóp pod ziemią” i „American Beauty”. Godne to i sprawiedliwe, aby po zakończeniu pierwszej serii napisać parę słów oceny.

Trudno obyć się bez porównań ze sztandarowym dziełem Balla, jakim jest „Six Feet Under”. Tę część załatwię jednak krótko: jest to serial zupełnie inny – do tego stopnia, że trudno je nawet porównywać. Leży on na zupełnie innej półce niż tamten: jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy i błahy. Tamten poruszał o wiele cięższą tematykę. Tutaj mamy do czynienia po prostu z kawałkiem rozrywki na najwyższym poziomie.

Serial opowiada bardzo ciekawą historię, raz po raz zaskakuje i jest naprawdę zgrabnie napisany, zagrany i wyreżyserowany. Dodam, że jest to rozrywka przeznaczonej raczej dla nas, „kidultów” i ma wszelkie te cechy, które „duże dzieci” lubią najbardziej: jest intrygujący, dowcipny, seksowny, inteligentny... No, może wystarczy już tych epitetów.

Seria ta bardzo odświeża tematykę wampiryczną. Jest to zasługa w głównej mierze Charlaine Harris, autorki powieści, których adaptacją jest serial. Myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że Pani Harris dokonała największego przełomu w tym temacie od czasu Anne Rice i jej „Kronik…”. Tutaj wampiry nie są już tylko ukrywającymi się i tajemniczymi stworami nocy, ale członkami społeczeństwa, swego rodzaju „mniejszością” walczącą o równouprawnienie.

Koncept ten został zgrabnie wykorzystany przez Alana Balla do przedstawienia idei, która zawsze była mu bliska i jest obecna we wszystkich jego produkcjach. Poprzez ten horrorowato-fantastyczny sztafaż Ball pokazuje nam, że dychotomia „dobry - zły” nie jest tożsama z podziałem „inny – normalny”. "Inny" nie znaczy "zły" – ale także nie jest oczywiście automatycznie dobry. Podziały nie biegną po tej linii, ale przebiegają przez serce człowieka. Zarówno wśród „normalnych”, jak i wśród „innych” możemy znaleźć ludzi szlachetnych, jak i prawdziwych drani. Za tę konstatację wielki plus dla twórców filmu – nigdy dość przypominania o tym. Ludzkie myślenie przesiąknięte jest tym stereotypem: skoro prawda i racja są po mojej stronie (bo jakże by inaczej), to człowiek inaczej myślący jest moim przeciwnikiem, wrogiem. Te kategorie mentalne są w nas mocno zakorzenione, gdyż dają nam poczucie bezpieczeństwa i pewności oraz pozwalają porządkować rzeczywistość według prostych schematów. Są to jednak schematy bardzo niebezpieczne i konfliktogenne i każda próba podważenia ich jest cenna – zwłaszcza, gdy jest uczyniona w atrakcyjny sposób poprzez popkulturę i przez to ma szansę dotarcia do większej liczby osób.

Tutaj tych „innych” nie brakuje. Oprócz wampirów są osoby czytające w myślach, posiadające kontakty z duchami, uprawiające magię, czy mające zdolność zmieniania postaci. I znów – mamy wśród nich osoby szlachetne, a także drani i hochsztaplerów. Ta plejada dziwaków, fantastycznych „stworów” i wydarzeń jest dla fanów takich klimatów dużą atrakcją.

Dobrym posunięciem było też umiejscowienie akcji na zapadłej amerykańskiej prowincji, która rzadko bywa portretowana w filmach. Nieczęsto możemy posłuchać takiego akcentu i zobaczyć taką scenerię, jaką serwują nam twórcy tego programu. (Ostatnio o te klimaty zahaczał świetny „The Riches” ze stacji FX). Dzięki temu „True Blood” może poczynić sporo ciekawych spostrzeżeń obyczajowych, które są jego kolejną zaletą.

I chociaż można by też trochę ponarzekać, że od twórcy „Sześciu stóp…” moglibyśmy oczekiwać więcej niż tylko dobrej rozrywki, to ja wolę rozsiąść się wygodnie w fotelu, poddać się tej niegłupiej klimatycznej „baśni XXI wieku” i przypomnieć sobie, że świat nie jest czarno-biały, ale pełen cieni. A w każdym cieniu czai się zwątpienie, jak śpiewa Jace Everett w piosence z czołówki. Ja zanucę wraz z nim: „I wanna do bad things with you.”

niedziela, 23 listopada 2008

Z dzisiejszej Ewangelii


Prośba o zdziwienie

(Mt 25,37nn)


Być świętym nieświadomie

zwyczajnie, bezbarwnie

przy okazji

tak by nie widzieli

nie chwalili

nie stwierdzili istnienia


Być słabym świętym

takim, który nie wie

i ciągle chwyta Rękę

żeby powstać


i wreszcie odejść

tak po prostu

w dzień powszedni

a nie w maryjne święto

i zapytać

Ja Cię, Panie, widziałem?

i co? – przyjąłem?


(1998/2008)