Film Agora, notka o nim na blogu i komentarze pod nią sprawiły, że znów zacząłem rozmyślać o zgorszeniach w Kościele. Kiedyś wiele dały mi do myślenia słowa, które powiedział mi pewien mądry ksiądz, jeden z największych dla mnie autorytetów: "Ty się gorszysz? To ty wiary nie masz!". Rzeczywiście, uważam z całym przekonaniem, że głęboko wierzący chrześcijanin tak naprawdę niczym się nie zgorszy. Zauważone zło - nie tylko w Kościele, ale w ogóle u drugiego człowieka - może napawać bólem, jest zwykle jakąś wielką, mroczną tajemnicą, ale nie powinno sprawiać, że chrześcijanin zdziwi się i zgorszy do tego stopnia, że odwróci się od człowieka, od Kościoła, od Boga. Tam, gdzie są ludzie, tam jest grzech. Takie są realia i trzeba być na to gotowym. Ten brak zgorszenia u wierzącego człowieka nie ma oczywiście oznaczać zgody lub obojętności na zło - ale to już inna, obszerna kwestia, której nie chcę teraz poruszać.
Wydawało mi się, że przez lata życia wiarą w Kościele uodporniłem się skutecznie na zgorszenie - w tym sensie, że nic mnie już nie dziwi. Poznałem wiele czarnych kart Kościoła, ale pamiętałem, że Kościół jest Święty nie tyle świętością swoich członków, co świętością Chrystusa. Jak mawia mało znana starożytna formuła: Kościół to Casta Meretrix - "Czysta Nierządnica" (żeby nie powiedzieć "Czysta Prostytutka"). Nie gorszą mnie takie historie, jak ta ukazana w filmie Amenábara. Oczywiście bolą mnie one, są w mojej świadomości, stanowią też pewną przestrogę, ale nie mogą sprawić, że z tego powodu odwrócę się od Ewangelii, Chrystusa i Jego Kościoła. To właśnie ci, którzy od tej nauki odeszli spowodowali te zgorszenia.
Tym większe było więc moje zdziwienie, gdy ostatnio pewna wiadomość wstrząsnęła mną do gębi - okazało się, że jednak jeszcze potrafię się autentycznie zgorszyć. Chodzi mi o sprawę Crimen sollicitationis - instrukcji Kongregacji Nauki Wiary z 1962 roku traktującej o kwestii księży-pedofilów. Jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że przypadki pedofilii w Kościele się zdarzały - były to zawsze złe i głęboko grzeszne czyny, a ludzie dopuszczający się ich poważnie wykraczali przeciwko Ewangelii i nauce Kościoła. Nie mogę jednak w żaden sposób pojąć, że sam Kościół hierarchiczny, z papieżem na czele, OFICJALNIE NAKAZYWAŁ tuszowanie i ukrywanie tych spraw, pisząc wprost o tym, że TYCH DUCHOWNYCH NALEŻY CHRONIĆ. Co więcej, polecał, by dzieci będące ofiarami tych przestępstw, składały przed Bogiem przysięgę, że nigdy nikomu o tym nie powiedzą! To się po prostu w głowie nie mieści! Okazuje się poza tym, że ten wstrząsający dokument był prawnym usankcjonowaniem istniejącej już praktyki i wcześniejszych dyrektyw.
Tak, potrafię się jeszcze gorszyć.
Co z tym fantem zrobić? Trzeba to jakoś przetrawić myślowo - i to najlepiej na modlitwie. Modlitwie prawdziwie wielkopostnej. Pomocą okazała się też czytana aktualnie przeze mnie książka: Dotknij ran. Duchowość nieobojętności autorstwa ks. Tomáša Halíka, jednego z moich ulubionych autorów religijnych. Akurat tę książkę uważam za jedną ze słabszych w jego dorobku (choć i tak wyrastającą ponad przeciętność w swoim gatunku), ale słowa, jakie tu znalazłem były bardzo pomocne w szukaniu odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Autor dwukrotnie przywołuje jedną z legend o św. Marcinie: otóż kiedyś świętemu miał się ukazać szatan pod postacią Chrystusa. Marcin zidentyfikował chytrą mistyfikację złego ducha przez to, że ten "fałszywy" Chrystus nie miał ran. Nawiązując do tego ks. Halík pisze (tłum. A. Babuchowski):
Gdybym spotkał Kościół odnoszący sukcesy i bardzo wpływowy, błyszczący bezspornymi zasługami na polu charytatywnym, politycznym i kulturalnym, z doskonałymi przywódcami, teologami i menedżerami, cieszący się szacunkiem i uznaniem wszystkich, Kościół bez cieni, plam, bez zadraśnięć i bolesnych ran, zszedłbym z przerażeniem z drogi, ponieważ byłbym pewien, że mam do czynienia z szatańskim trikiem. Gdybym za takim Kościołem mocno zatęsknił, zacząłbym odprawiać egzorcyzmy. Gdybym spotkał Kościół ewangelicznie ubogi, wypełniony pokorą i świętością wszystkich swoich członków, nie dający nikomu w niczym powodów do zgorszenia, tak właśnie, ową oblubienicę piękną, "Kościół święty, chwalebny, bez skazy", o którym czytamy w Piśmie (por. Ef 5,25), uznałbym, że w tym wypadku diabły jeszcze bardziej próbowały się maskować.
"Gdzie są twoje rany?" - zapytałbym; gdzie są te wszystkie przejawy naszej ludzkiej słabości, grzeszności i niewierności, gdzie jest ta wiecznie zakurzona i zabagniona gleba naszego człowieczeństwa, w którą Bóg złożył ziarno swojego Słowa i z której ulepił człowieka; gdzie jest ta wiecznie nieczysta i nieuprzątnięta ziemia, do której posłał i w którą wcielił swoje Słowo, swego Syna i z której zatem ulepione zostało także Jego mistyczne ciało, Kościół - ludzie tacy jak ja i wy? Czyż nieodłączną częścią naszej wierności, której obowiązani jesteśmy dochowywać Chrystusowi i Jego oblubienicy, Kościołowi, nie jest również cierpliwość - a więc siła sprzeciwu wobec wszystkich iluzorycznych obietnic, że "Kościół święty, chwalebny i nieskalany" ujrzymy już tu i teraz, a nie, jak było nam obiecane, dopiero na końcu wieków?
Podobnie jak Bóstwo Syna ukryte jest w Jego krzyżu, a Bóstwo Ojca potrafi ukryć się nawet w mrocznym milczeniu Wielkiego Piątku, tak też prawdziwość Kościoła Bożego pozostanie aż do progu wieczności ukryta w podwójnym wymiarze naszego człowieczeństwa, tutaj zawsze będzie to Kościół ludzki - aż nazbyt ludzki, a czasem i nieludzki, w takim stopniu, w jakim ludzie potrafią być nieludzcy - tutaj zawsze będzie Kościołem zranionym i raniącym.
(s. 137-138)