Właśnie zakończył się pierwszy sezon nowego serialu HBO o… wampirach. Była to jedna z tych produkcji, na które czekałem od długiego czasu. Z dwóch powodów: 1) wampiryczna tematyka, która zawsze mnie pociągała („Bram Stoker’s Dracula” Coppoli to jeden z moich ulubionych filmów) oraz 2) twórca serialu – Alan Ball, człowiek odpowiedzialny za „Sześć stóp pod ziemią” i „American Beauty”. Godne to i sprawiedliwe, aby po zakończeniu pierwszej serii napisać parę słów oceny.
Trudno obyć się bez porównań ze sztandarowym dziełem Balla, jakim jest „Six Feet Under”. Tę część załatwię jednak krótko: jest to serial zupełnie inny – do tego stopnia, że trudno je nawet porównywać. Leży on na zupełnie innej półce niż tamten: jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy i błahy. Tamten poruszał o wiele cięższą tematykę. Tutaj mamy do czynienia po prostu z kawałkiem rozrywki na najwyższym poziomie.
Serial opowiada bardzo ciekawą historię, raz po raz zaskakuje i jest naprawdę zgrabnie napisany, zagrany i wyreżyserowany. Dodam, że jest to rozrywka przeznaczonej raczej dla nas, „kidultów” i ma wszelkie te cechy, które „duże dzieci” lubią najbardziej: jest intrygujący, dowcipny, seksowny, inteligentny... No, może wystarczy już tych epitetów.
Seria ta bardzo odświeża tematykę wampiryczną. Jest to zasługa w głównej mierze Charlaine Harris, autorki powieści, których adaptacją jest serial. Myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że Pani Harris dokonała największego przełomu w tym temacie od czasu Anne Rice i jej „Kronik…”. Tutaj wampiry nie są już tylko ukrywającymi się i tajemniczymi stworami nocy, ale członkami społeczeństwa, swego rodzaju „mniejszością” walczącą o równouprawnienie.
Koncept ten został zgrabnie wykorzystany przez Alana Balla do przedstawienia idei, która zawsze była mu bliska i jest obecna we wszystkich jego produkcjach. Poprzez ten horrorowato-fantastyczny sztafaż Ball pokazuje nam, że dychotomia „dobry - zły” nie jest tożsama z podziałem „inny – normalny”. "Inny" nie znaczy "zły" – ale także nie jest oczywiście automatycznie dobry. Podziały nie biegną po tej linii, ale przebiegają przez serce człowieka. Zarówno wśród „normalnych”, jak i wśród „innych” możemy znaleźć ludzi szlachetnych, jak i prawdziwych drani. Za tę konstatację wielki plus dla twórców filmu – nigdy dość przypominania o tym. Ludzkie myślenie przesiąknięte jest tym stereotypem: skoro prawda i racja są po mojej stronie (bo jakże by inaczej), to człowiek inaczej myślący jest moim przeciwnikiem, wrogiem. Te kategorie mentalne są w nas mocno zakorzenione, gdyż dają nam poczucie bezpieczeństwa i pewności oraz pozwalają porządkować rzeczywistość według prostych schematów. Są to jednak schematy bardzo niebezpieczne i konfliktogenne i każda próba podważenia ich jest cenna – zwłaszcza, gdy jest uczyniona w atrakcyjny sposób poprzez popkulturę i przez to ma szansę dotarcia do większej liczby osób.
Tutaj tych „innych” nie brakuje. Oprócz wampirów są osoby czytające w myślach, posiadające kontakty z duchami, uprawiające magię, czy mające zdolność zmieniania postaci. I znów – mamy wśród nich osoby szlachetne, a także drani i hochsztaplerów. Ta plejada dziwaków, fantastycznych „stworów” i wydarzeń jest dla fanów takich klimatów dużą atrakcją.
Dobrym posunięciem było też umiejscowienie akcji na zapadłej amerykańskiej prowincji, która rzadko bywa portretowana w filmach. Nieczęsto możemy posłuchać takiego akcentu i zobaczyć taką scenerię, jaką serwują nam twórcy tego programu. (Ostatnio o te klimaty zahaczał świetny „The Riches” ze stacji FX). Dzięki temu „True Blood” może poczynić sporo ciekawych spostrzeżeń obyczajowych, które są jego kolejną zaletą.
I chociaż można by też trochę ponarzekać, że od twórcy „Sześciu stóp…” moglibyśmy oczekiwać więcej niż tylko dobrej rozrywki, to ja wolę rozsiąść się wygodnie w fotelu, poddać się tej niegłupiej klimatycznej „baśni XXI wieku” i przypomnieć sobie, że świat nie jest czarno-biały, ale pełen cieni. A w każdym cieniu czai się zwątpienie, jak śpiewa Jace Everett w piosence z czołówki. Ja zanucę wraz z nim: „I wanna do bad things with you.”
Trudno obyć się bez porównań ze sztandarowym dziełem Balla, jakim jest „Six Feet Under”. Tę część załatwię jednak krótko: jest to serial zupełnie inny – do tego stopnia, że trudno je nawet porównywać. Leży on na zupełnie innej półce niż tamten: jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy i błahy. Tamten poruszał o wiele cięższą tematykę. Tutaj mamy do czynienia po prostu z kawałkiem rozrywki na najwyższym poziomie.
Serial opowiada bardzo ciekawą historię, raz po raz zaskakuje i jest naprawdę zgrabnie napisany, zagrany i wyreżyserowany. Dodam, że jest to rozrywka przeznaczonej raczej dla nas, „kidultów” i ma wszelkie te cechy, które „duże dzieci” lubią najbardziej: jest intrygujący, dowcipny, seksowny, inteligentny... No, może wystarczy już tych epitetów.
Seria ta bardzo odświeża tematykę wampiryczną. Jest to zasługa w głównej mierze Charlaine Harris, autorki powieści, których adaptacją jest serial. Myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że Pani Harris dokonała największego przełomu w tym temacie od czasu Anne Rice i jej „Kronik…”. Tutaj wampiry nie są już tylko ukrywającymi się i tajemniczymi stworami nocy, ale członkami społeczeństwa, swego rodzaju „mniejszością” walczącą o równouprawnienie.
Koncept ten został zgrabnie wykorzystany przez Alana Balla do przedstawienia idei, która zawsze była mu bliska i jest obecna we wszystkich jego produkcjach. Poprzez ten horrorowato-fantastyczny sztafaż Ball pokazuje nam, że dychotomia „dobry - zły” nie jest tożsama z podziałem „inny – normalny”. "Inny" nie znaczy "zły" – ale także nie jest oczywiście automatycznie dobry. Podziały nie biegną po tej linii, ale przebiegają przez serce człowieka. Zarówno wśród „normalnych”, jak i wśród „innych” możemy znaleźć ludzi szlachetnych, jak i prawdziwych drani. Za tę konstatację wielki plus dla twórców filmu – nigdy dość przypominania o tym. Ludzkie myślenie przesiąknięte jest tym stereotypem: skoro prawda i racja są po mojej stronie (bo jakże by inaczej), to człowiek inaczej myślący jest moim przeciwnikiem, wrogiem. Te kategorie mentalne są w nas mocno zakorzenione, gdyż dają nam poczucie bezpieczeństwa i pewności oraz pozwalają porządkować rzeczywistość według prostych schematów. Są to jednak schematy bardzo niebezpieczne i konfliktogenne i każda próba podważenia ich jest cenna – zwłaszcza, gdy jest uczyniona w atrakcyjny sposób poprzez popkulturę i przez to ma szansę dotarcia do większej liczby osób.
Tutaj tych „innych” nie brakuje. Oprócz wampirów są osoby czytające w myślach, posiadające kontakty z duchami, uprawiające magię, czy mające zdolność zmieniania postaci. I znów – mamy wśród nich osoby szlachetne, a także drani i hochsztaplerów. Ta plejada dziwaków, fantastycznych „stworów” i wydarzeń jest dla fanów takich klimatów dużą atrakcją.
Dobrym posunięciem było też umiejscowienie akcji na zapadłej amerykańskiej prowincji, która rzadko bywa portretowana w filmach. Nieczęsto możemy posłuchać takiego akcentu i zobaczyć taką scenerię, jaką serwują nam twórcy tego programu. (Ostatnio o te klimaty zahaczał świetny „The Riches” ze stacji FX). Dzięki temu „True Blood” może poczynić sporo ciekawych spostrzeżeń obyczajowych, które są jego kolejną zaletą.
I chociaż można by też trochę ponarzekać, że od twórcy „Sześciu stóp…” moglibyśmy oczekiwać więcej niż tylko dobrej rozrywki, to ja wolę rozsiąść się wygodnie w fotelu, poddać się tej niegłupiej klimatycznej „baśni XXI wieku” i przypomnieć sobie, że świat nie jest czarno-biały, ale pełen cieni. A w każdym cieniu czai się zwątpienie, jak śpiewa Jace Everett w piosence z czołówki. Ja zanucę wraz z nim: „I wanna do bad things with you.”