Pomimo nawału pracy, wykradłem sobie trochę czasu, by zaglądnąć do kina na
Festiwal Filmów Latynoamerykańskich, który krążąc po kraju, zawitał i do Lublina. Jak dobrze, że są u nas takie inicjatywy i tylko ubolewać trzeba nad tym, że w tak niewielu miejscach są one realizowane. Ja mogłem zobaczyć niestety tylko cztery tytuły, wybrałem jednak te najciekawsze - sugerując się opiniami niezawodnego
Torne'a. Oto, co widziałem:
Służąca (La Nana),
reż. Sebastián Silva

Obraz śmieszny, smutny i przerażający zarazem - tak, jak i postać tytułowa. Subtelny i wnikliwy portret osoby, która zupełnie pogubiła się w życiu (bardzo dobra rola Cataliny Saavedry). Szkoda tylko, że film momentami traci tempo i odrobinę się dłuży. Na pewno jednak warto zobaczyć - dobre kino.
Pustynia we mnie (Desierto adentro),
reż. Rodrigo Plá
"Pustynia rośnie: biada temu, w kim się kryje" (Nietsche)
Mały pędzelek delikatnie muska powierzchnię drewienka. Obraz, który nam odmaluje jest niezwykle mroczny. Przywodzi na myśl płótna Zurbarana, Caravaggia, Goyi. Równie brutalny, ekstatyczny, niepokojący i... prawdziwy. Dotyka tego, co boli. Boli tym bardziej, że na co dzień jest głęboko ukryte w najmroczniejszych zakamarkach duszy. Pierwsze - wina. Drugie - kara. Trzecie - znak. Ostatnie - przebaczenie... które nie nadchodzi. Wszystko zatopione w lęku. Tak, przerażający i bolesny to obraz. Dlatego może stać się swoistym katharsis.
Machina (A Máquina),
reż. Gustavo Falcão

Na początku było słowo. Gdy Bóg wypowiedział słowa, musiał też wymyślić rzeczy, które by do nich pasowały. Słowo ma moc stwórczą. Czy trzeba mówić, opowiadać? Może jest to potrzebne, aby zabić czas, aby nadać sens wydarzeniom, wyrazić, co się czuje, nadać bieg wypadkom, wreszcie zmienić rzeczywistość wokół siebie...
Niepoprawny marzyciel i szaleńca - trochę inny niż wszyscy - zadziwia świat, aby pozyskać dziewczynę, którą kochał od dzieciństwa. Ile już takich filmów oglądaliśmy?
Forrest Gump,
Benjamin Button,
Slumdog Millionaire... Żaden z tych tytułów nie miał jednak tyle uroku, bezpretensjonalności i szczerości, jak
Machina. Żaden nie porywał taką fantazją wyrażoną w prosty, a jakże świeży sposób. Żaden nie dorównuje temu mistrzowskiemu, inteligentnemu i zabawnemu filmowi, jakim jest obraz
Falcão. Jak dobrze, że gdzieś na świecie powstają takie filmy. Jaka szkoda, że trzeba mieć tak cholerne szczęście, aby na nie natrafić i je oglądnąć.
Szatan (Satanás),
reż. Andrés Baiz

ZŁY film. Nie, nie dlatego, że jest nieporadnie nakręcony lub głupi. Wręcz przeciwnie - jest zrealizowany w sposób mistrzowski, a do tego piekielnie inteligentny. Naprawdę jestem pod wrażeniem! Umiejętnie stopniowane napięcie, mistrzowsko zrealizowane sceny, subtelna metaforyka, świetne zdjęcia i muzyka - można by tak jeszcze długo wyliczać. Film ma w sobie jednak zabójczą dawkę pesymizmu - wręcz nihilizmu. A jest to wersja pesymizmu religijno-metafizycznego, a więc jeszcze bardziej przerażającego. W tym sensie jest to film zaiste szatański, właśnie ZŁY. W świecie przedstawionym przez Baiza nie ma nawet najmniejszego okruchu dobra i nadziei. Każda z przedstawionych tu postaci (może poza bibliotekarką) jest mniejszym lub większym ucieleśnieniem Zła. To taka
Magnolia à rebours. Mottem filmu mogły by być - zacytowane zresztą w filmie - słowa z Ewangelii, jakie zły duch wypowiada do Jezusa:
"Moje imię Legion, bo jest nas wielu".
Odrzucam taką wizję świata, jaka wyłania się z tego obrazu. Nie neguję bynajmniej faktu istnienia zła w świecie. Nie przyjmuję postawy
"See no evil, hear no evil". Zła jest wokół nas aż nadto. Czy jednak mówiąc tylko o nim i tylko je pokazując nie przyczyniamy się do pomnażania go? Świat nie jest tylko zły. Tego w tym filmie nie widać.
*Ogólnie rzecz biorąc, trzeba powiedzieć, że każdy z tych filmów to kawałek naprawdę dobrego kina. Są to obrazy odważne, przemyślane i świetnie zrealizowane. Poruszają tematy najcięższego kalibru, ale potrafią je ubrać w szatę już to dramatu psychologicznego, już to romantycznej farsy, wreszcie thrillera. Co ciekawe - w każdym z nich w mniejszym lub większym stopniu obecny jest pierwiastek religijny. Do tego są to filmy szanujące widza i jego inteligencję, potrafiące zaskakiwać nieposkromioną fantazją i żywiołowością albo subtelną i wyciszoną narracją. Splot tych cech jest tym, co szczególnie cenię sobie w kinie latynoamerykańskim (żeby wymienić tylko takie tytuły, jak Madeinusa, Los Muertos, XXY, Whisky, Dworzec nadziei, Macunaima). Oby jak najwięcej takich filmów gościło na naszych ekranach.